– Co z profesorem Czekańskim? Gdzie się podziewał przez pół dnia?
– Czekańskiego wciąż szukają nasi ludzie. – Szpakowaty mężczyzna odwrócił się od okna. – I znajdą go. Był pan w „Edenie", więc należą się panu wyjaśnienia.
Pater wiedział, że dalszych wyjaśnień nie będzie.
– To inspektor Fałoch. Przełożony – Cichowski nieznacznie zawiesił głos – naszego byłego kolegi Paprzyckiego. Podobno widzieliście się wczoraj… Cóż, inspektorze – naczelnik popatrzył na Fałocha – myślę, że wszystko sobie wyjaśniliśmy…
– Też tak sądzę, komendancie. Mam nadzieję, że podział kompetencji jest jasny dla pana i pańskich ludzi. – Szpakowaty mężczyzna spojrzał na Patera. – Żegnam panów.
Fałoch lekko skinął głową. Przez dłuższą chwilę na korytarzu słychać było oddalające się kroki.
Ciszę przerwał Pater.
– Ja rozumiem, że zdarzają się sprawy, hm… niestandardowe. Rozumiem, że oskalpowany inwalida i znikający profesor, specjalista od skalpów, to niecodzienny przypadek. Ale co ma do tego Abwera i skąd u nich ta nerwowość, ten…
– Ta sprawa jest poza naszym zasięgiem, Pater.
– Słońce oświetlało łysą czaszkę naczelnika. Jego głowa przypominała planetoidę, od jakich roi się w pismach popularnonaukowych. – Chciałbym, Jarek, byś to dobrze zrozumiał. Nie mówię dwa razy – pa wiedział piorun do słomianego dachu.
Cichowski znany był ze swoich aforyzmów. Gdy dowiedział się, że Pater jest absolwentem polonistyki, zaczął atakować nadkomisarza cytatami. Raz cytował coś z kanonu literatury, innym razem wymyślał coś swojego. „Klasyka czy moje?" – zwykle takim pytaniem Cichowski nękał podwładnego. A Pater szybko zrozumiał, że niewiele jest przyjemniejszych chwil w życiu naczelnika od tych, gdy polonista się myli, przypisując mu autorstwo cytatu z Szekspira czy Horacego. Tym razem jednak naczelnik pytania nie zadał.
– Próbuję tylko uporządkować fakty – cicho odrzekł Pater. – Nic się tu nie zgadza. Najpierw Czekański dostaje esemesy z pogróżkami. Sprawa trafia do chłopaków z tamtejszego komisariatu. Libling, dyrektor „Edenu", sugeruje, że esemesy wysyłał jakiś gówniarz.
– Popatrzył na Chrzana. – Tylko jaki powód miałby jakiś nieletni, by grozić profesorowi? Skąd miałby jego numer? Nic nie wskazuje, by profesor włóczył się po modnych klubach – Pater z trudem powstrzymywał się od ironii. – Poza tym zasięgnąłem wczoraj, tak to nazwijmy, porady językowej. W tych esemesach było coś o „wypasionym domu". Tyle że słowo „wypasiony" to już dla młodych ludzi szczyt obciachu i, jak to mówią, „wiocha". Mówi się: „wyczesany", „wyczepisty"…
– Pater, ja doskonale o tym wiem. – Twarz Chrzana coraz bardziej upodabniała się do sfalowanej blachy szarego forda. Wiem, że ktoś nieudolnie podszywał się pod słownictwo młodzieżowe. I wiem coś jeszcze. – Mężczyzna nachylił się w stronę nadkomisarza. – Otóż komisariat powiadomił nas o sprawie. Czekański to ważna figura, informacja trafiła do mnie. A następnego dnia po tym, jak otrzymaliśmy wiadomość o esemesach, na moim biurku zadzwonił telefon. Dzwonili z ABW. Od tej chwili wszystko, co związane z Czekańskim, miało trafiać do nich. Rozumiesz, co to znaczy?
– To znaczy, że wczorajsze zamieszanie w „Edenie" spowodował nie oskalpowany trup Maziarskiego, ale profesor i jego zniknięcie…
– Nie, nie o to mi chodzi. – Szara blacha zadrżała. – To znaczy, że ktoś z naszych jest wtyką ABW. Przekazuje im wiadomości o naszych śledztwach. Mamy kapustę, pieprzoną kapustę. Pieprzonego kreta – wysyczał Chrzan.
– Dosyć! – Cichowski uznał, że powinien wkroczyć do akcji. – Tak czy inaczej „Eden" to nie nasza sprawa. A dla ciebie – popatrzył na Patera – mam, jak to ująłeś… niestandardowe zadanie. W jednym z bloków znaleziono zamurowane zwłoki. Ktoś wymontował kaloryfer i w tym miejscu ukrył ciało. Ludzie to mają pomysły… Ale upały i nieszczelności zrobiły swoje. No i to chyba będzie coś w sam raz dla ciebie – mruknął naczelnik.
Na progu głos naczelnika zatrzymał Patera. Nadkomisarz raz jeszcze podszedł do stołu.
– Ja też nie lubię, gdy ktoś wpieprza się w nie swoje sprawy Gdy robi się z nas folwark. Nie lubię zwłaszcza, gdy robią to moi byli podwładni. Bardzo też nie lubię, gdy moich ludzi traktuje się jak… – Cichowski zrobił ruch ręką, jakby odganiał natrętnego owada. – A teraz weź się do swojej roboty
Gdy Pater usiadł przy biurku, pomyślał, że ostatnie zdanie naczelnika – to o „swojej robocie" – poddaje się rozmaitym interpretacjom.
Nadkomisarz zadzwonił do Kuleszy.
– Podobno mamy zamurowane zwłoki w mieszkaniu. Tak… Zobacz, czy jesteśmy tam rzeczywiście niezbędni.
Potem wybrał prywatny numer doktora Kwiecińskiego i zostawił wiadomość. Zadzwonił do archiwum i, jak to miał w zwyczaju, poprosił o „drobną przysługę".
Po trzeciej kawie zabrzęczała komórka. „Ustawka o ósmej. Mandaryn". Dłonie rugbisty ostatecznie poluzowały uchwyt.
Sopot, 19.06.2006, 22:15
Boczna salka w „Mandarynie" przypominała gotycką komnatę. Nie dobiegały tu odgłosy z pobliskiego Monciaka, wypełnionego o tej godzinie śmiechem nastolatków koczujących w letnich ogródkach. Klimatyzowana salka przeznaczona była dla ludzi, którzy cenili ciszę i spokój. Średniowieczny charakter pomieszczenia potęgowała dodatkowa kolumna, powstała z dymu papierosów i wznosząca się znad stołu do lampy.
Pater wpatrywał się dłuższy czas w swoje dwa odbicia. Twarz, jaka ukazywała się w szkłach okularów jego przeciwnika, zdawała się nie zdradzać żadnych emocji. O Paterze mówiło się, że naprawdę ma pokerowe oblicze. Zostało ich tylko dwóch. Naprzeciw siedział „Jezus z Oliwy". Mężczyzna z siwiejącą brodą był profesorem matematyki na Uniwersytecie Gdańskim. Uczył się na pamięć prawdopodobieństwa rozkładów kart, ale ciągle jakiś pokerzysta stawał mu na drodze. Wreszcie uznał, że to wszystko przez oczy. Przez nie przegrywa. To jego spojrzenie zdradzało siłę lub słabość układu kart. Profesor natrafił kiedyś na artykuł o amerykańskim informatyku, mistrzu pokera, którego nazywano Jezusem. Pokerzysta zza oceanu zawsze grał w lustrzanych okularach. Profesor zaczął go naśladować, zapuścił brodę. Wtedy zaczęli nazywać go Jezusem z Oliwy. Także i dlatego, że wreszcie przy stole cudownie pomnażał uniwersytecką pensję.
Nadkomisarz zaczął grać trzy lata temu. Zaczęło się od internetu. Wkrótce wirtualne rozgrywki wyłoniły graczy, którzy postanowili zmierzyć się w realu. W odmianę pokera nazywaną Texas Hold'em coraz rzadziej grywali mafiosi i rozmaici „wielcy Szu" kursujący po Wybrzeżu w poszukiwaniu leszczy do ogrania.
Coraz rzadziej nad stołem krążyły gorące pieniądze, które miały to do siebie, że zostawiały nad nim swąd spalenizny i nielegalnych spraw. Texas Hold'em stawał się rozrywką jajogłowych: informatyków, matematyków, ekonomistów, prawników. Niekiedy także policjantów. Ustawki organizowano raz w tygodniu, najczęściej w piątki. Dzisiejsza należała do zorganizowanych ad hoc. Widocznie ktoś uznał, że warto dobrze rozpocząć tydzień.
Gdy zostało ich dwóch, postanowili zagrać zgodnie z zasadą no limit. Oznaczało to, że można wyłożyć wszystkie swoje pieniądze i podbijać podczas jednej rundy licytacji dowolną ilość razy. Pater raz jeszcze podwinął koniuszki kart i popatrzył na piątkę kier oraz siódemkę pik. Na stole leżał już flop. Ósemka kier, as pik i król karo. I stały słupki żetonów niczym warta przy Grobie Nieznanego Żołnierza.
Król karo. Pater pomyślał o Maziarskim. Co takiego zrobił, że spotkała go ta straszna śmierć? Mordercy nie wystarczyło, że zmiażdżył emerytowi tył czaszki. Posunął się do tego, by oskalpować ofiarę. Oskalpował zwłoki czy żywego człowieka? Mimo klimatyzacji Pater poczuł, że ma lepkie palce. Właśnie: palce. Sklejone palce Maziarskiego. Klej. O co w tym wszystkim chodzi?