– Kłopot! – Libling wreszcie poczuł się pewniej.
– Taka książka jest, owszem, ale w posiadaniu ABW. Podobnie jak twardy dysk naszego komputera. Może – popatrzył złośliwie – znów pomogą panu koledzy? Poza tym, jak pan wie, jesteśmy nowoczesnym ośrodkiem. Mamy tu ekskluzywną bazę hotelową dla rodzin i znajomych. Nasi podopieczni, jeśli tylko pozwala na to stan zdrowia, mogą też opuszczać ośrodek. Wystarczy, że złożą oświadczenie, iż wyjeżdżają na własną odpowiedzialność, i podadzą miejsce pobytu.
– Czy to znaczy, że Czekański często korzystał z takiej możliwości? – Pater poczuł, że dopiero teraz zaczynają się schody. Bardzo strome schody.
– Mniej więcej tydzień przed… przed wypadkiem z Maziarskim przyjechali do niego dwaj z zagranicy.
To zabawne było, bo w pierwszej chwili miałem wrażenie, że ci faceci kłócą się. Potem zrozumiałem, że mówią takim jakimś dziwnym gardłowym językiem, może duńskim. Gdy pojawił się Czekański, zaczęli rozmawiać po niemiecku. A potem wyjechali.
– Wyjechali?
– No tak, Czekański napisał oświadczenie i wyjechali. Profesor wrócił po trzech dniach.
Pater nachylił się przez biurko do dyrektora i powiedział bardzo cicho:
– Panie dyrektorze. Liczę, że jest pan człowiekiem obdarzonym znakomitą pamięcią. Na pewno pamięta pan – głos Patera był monotonny i nużący – jak przy pierwszym spotkaniu wręczyłem panu wizytówkę. Byłem dziwnie pewien, że jeszcze się spotkamy, a wie pan dlaczego? Bo dotrzymuję słowa. A teraz proszę, by przypomniał pan sobie, kto tu był w ciągu ostatniego miesiąca. Wszystkie twarze. Proszę też odtworzyć, jakie miejsce pobytu wpisał Czekański, gdy wyjeżdżał po raz ostatni. Liczę – zawiesił głos – że jest pan także obdarzony pamięcią krótkotrwałą i pamięta pan przebieg naszej wczorajszej rozmowy
– Ostatnie zdanie zabrzmiało jak groźba. – Potrzebuję także wszystkiego o Maziarskim. Karty jego pobytu, badań lekarskich, wszystkiego. Ten przynajmniej nigdzie nie wyjeżdżał, prawda?
Pater po raz kolejny przekonał się, że groźba podziałała. Czoło Liblinga pokryły kropelki potu.
– Proszę mi wierzyć, z Maziarskim jest jeszcze gorzej. ABW zabrało wszystko. Dosłownie wszystko. Wyczyścili jego pokój. Kartę pobytu zabrali, wszystko zabrali! – Libling nie krył już zdenerwowania.
– Idziemy. – Pater wstał.
– Ale dokąd?
– Do pokoju Czekańskiego. A potem Maziarskiego.
– Oba są zaplombowane! Co ja w razie czego powiem tym z ABW? – Ręce Liblinga drżały.
– Powie pan, że pański sanitariusz Ryba znów dostał ataku szału. Czy to nie ryzykowne zatrudniać takiego człowieka w pańskiej krainie łagodności?
Libling nie odpowiedział. Stali pod pokojem Czekańskiego. Pater wprawnym ruchem zerwał taśmę i plombę.
Dom Seniora „Eden", 24.06.2006, 11:05
Pater przeżył rozczarowanie. Stał w milczeniu i wpatrywał się w przestrzeń gabinetu, bezkresną w porównaniu z jego skromnymi trzydziestoma metrami kwadratowymi. Wszystkie ściany były zastawione półkami. Na biurku stał monitor komputera. Przy fotelu obitym czerwoną skórą leżała na niewielkim stoliczku szachownica. Pater popatrzył na układ figur. Końcówka wieżowa. Białe mają pion przewagi. Secesyjna bluszczowata lampa obok fotela sprawiła, że Pater poczuł ukłucie zazdrości. Zdarzało się często, gdy przybywał na miejsce zbrodni albo do domu podejrzanego – w hebanach, kolonialnym albo wyrafinowanym minimalistycznym stylu, z wielkim telewizorem plazmowym i wieżą najnowszej generacji. Zazdrość mijała, gdy Pater zaczynał poznawać, jakie nieszczęście lub świństwo stało za tym luksusem i czyim kosztem powstał.
Przeszedł do sypialni. Znów regał z książkami, tyle że znacznie mniejszy. Telewizor. Wiedział z doświadczenia, że telewizor jest ważny. Zwykle na telewizorach stawiano zdjęcia bliskich i zdobyta w ten sposób wiedza często pomagała w śledztwie. Wraz z plazmówkarni obyczaj ten zanikał. Pater rozglądał się po pokoju. Najwyraźniej profesor Czekański nie należał do ludzi zbyt sentymentalnych. Ani w gabinecie, ani tu nie było śladu zdjęć.
– Wygląda pan na zawiedzionego – uśmiechnął się Libling. – Pewnie myślał pan, że zastanie pan szkielet, preparaty w formalinie albo jakąś czaszkę zasuszoną przez łowców głów? – Uśmiech nie schodził mu już teraz z twarzy.
– To jest podwójne łóżko. – Pater zignorował uwagę dyrektora. – Czy to znaczy, że… że profesor przyjmował tu gości?
– Aż tak nowocześni to nie jesteśmy – Libling zaśmiał się. – Trzymamy się zasady, że nasi klienci i goście śpią w osobnych pokojach. Proszę mi wierzyć, że to nie tylko słowa.
Pater popatrzył na książki. W oczy rzucał się chaos, widocznie tu stały tylko te, które Czekański lubił podczytywać sobie przed snem. Ritual Surgery Revisited Jamesa Geertza, Mortal Lessons: Notes on the Art of Surgery Richarda Seltzera, Moi wielcy poprzednicy Garriego Kasparowa po rosyjsku i My 60 Memorable Games Bobby'ego Fischera. Obok Śmierć w Lizbonie Roberta Wilsona – z okładki Pater dowiedział się, że to powieść kryminalna. Chaos i porządek. Asceza i podwójne łóżko. Jakim człowiekiem był profesor? Co mówią o nim te ściany zawalone tysiącami książek?
Wrócili do gabinetu. Pater sięgnął pod biurko, chwilę szukał czegoś, w końcu pochylił się.
– Gdzie jest komputer?
– Zabrali ci z ABW. Papiery profesora z szuflad też. U Maziarskiego wszystko wymietli – odrzekł Libling.
Pokój po oskalpowanym mężczyźnie czekał na nowego, jak się tu mówiło, klienta. Pusty regał skojarzył się Paterowi ze szkieletem.
– Będę tu pojutrze – stwierdził nadkomisarz, gdy stali przy samochodzie. – Proszę pamiętać o mojej prośbie. Poza tym nie odpowiedział mi pan jeszcze na jedno pytanie…
– Jakie pytanie, komisarzu? – zdziwił się Libling. -. Dlaczego zatrudnił pan tu Rybę. Nie każdy próbuje utopić własne dziecko w akwarium.
Libling zdjął okulary przeciwsłoneczne.
– Trzeba ludziom pomagać, komisarzu. Ryba to świetny sanitariusz, znakomity fachowiec. Raz powinęła mu się noga. Ale to nie powód, by go przekreślić. Życie mu się nie ułożyło. Jest po prostu nieszczęśliwy…
Już drugi raz w ciągu doby ktoś opowiada mi o ludzkim nieszczęściu. Najpierw ksiądz Plewniak o Czekańskim, teraz Libling o sanitariuszu, którego oficjalnie nazywają tu asystentem.
– Gdzie mogę go znaleźć?
– Od wczoraj jest na urlopie. Przez tydzień. Ale dam panu komórkę i na wszelki wypadek adres. To przynajmniej wiem, więc mogę spełnić pańską prośbę od razu – dyrektor nie krył ironii.
Libling patrzył za odjeżdżającą toyotą. Z trudem łapał powietrze. Słońce robiło swoje. Pomyślał, że sam czuje się jak ryba. Ryba wyjęta z wody i bez litości rzucona na stół na chwilę przed śmiertelnym uderzeniem.
Gdańsk, 25.06.2006, 18:20
– Wie pan co, nadkomisarzu? Czuję się, jakbym nagle się znalazł w środku filmu. Tego, co to Kościół go na Wielkanoc skrytykował. Dowartościowanie tego, co żeńskie… Jak to było? Kod Leonarda da Vinci, tak? – Wieloch wyciągnął z kieszeni chustkę nie pierwszej świeżości, strzepnął z niej jakieś pyłki i wytarł twarz. Pater opowiedział aspirantowi o wizycie w „Edenie", pustym pokoju Maziarskiego, po którym nie został już żaden ślad, komputerze Czekańskiego i domniemanych Duńczykach. A także o ranach symbolicznych i Wyspie Menstruujących Mężczyzn.
Byli na Zaspie. Pater czuł tu się dobrze. Cały czas u siebie. Blokowiska Przymorza, ze słynnym falowcem, w którym mieszkał, szare bryły na Zaspie i Żabiance po latach niespodziewanie składały się w architektoniczną całość. Gdy jechali ulicą Śląską i mijali czteropiętrowe budynki, które wyglądały pośród monumentalnej płyty jak Dawid przy Goliacie, nadkomisarzowi przypomniało się hasło „Zbudujemy gdański Żoliborz". Już lata całe temu Muniek śpiewał o tym, jak to zielony Żoliborz, pieprzony Żoliborz rozkwita na drzewach, na krzewach. Na Małym Przymorzu nic nie rozkwitło, jak zwykle skończyło się na hasłach, planach i marzeniach. Teraz, podczas upałów, blokowiska: parowały wszystkimi porami betonu, oddając miastu miazmaty w niewyobrażalnych ilościach. Pater skręcił z Jana Pawła II w jedną z bocznych uliczek. Byli na miejscu.