Выбрать главу

Poprzednie popołudnie Pater spędził na odrabianiu zaległości. Godzinami surfował po portalach polskich i anglojęzycznych poświęconych piłce nożnej i czytał komentarze do rozegranych na mundialu meczów. Dużo dobrego pisano o Ghanie, która, w przeciwieństwie do Wybrzeża Kości Słoniowej, drużyny z gwiazdą światowego formatu Didierem Drogbą, szła przez turniej jak burza. Jednak coś podpowiadało Paterowi, że Ghany nie powinien obstawiać. Grający często dają się ponieść emocjom, porywom serca i zwykłej sympatii. Wtedy na ogół przegrywają. W przeciwieństwie do nich Pater kalkulował. Jego kalkulacje były tak zimne jak ciało Walta Disneya w stanie hibernacji. Ci, którzy ładnie grają, nigdy nie zwyciężą. Pater zastanawiał się, czy w przypadku „Edenu" nie zachował się właśnie jak miękki gracz. Skupił uwagę na profesorze, a tymczasem coś dziwnego działo się wokół oskalpowanego inwalidy, który w ogóle nie był inwalidą. Czego szukało ABW? A że czegoś szukało, tego Pater był pewien.

Dziś rano zadzwonił do Wielocha. Czuł, że ten mężczyzna, który niejednego zwiódł swoją powierzchownością rumianego cherubina, może dziś się przydać. Potem poszedł, jak sam mawiał, wyspowiadać się w „Profesjonale". Kasjerki z niebieskimi tipsami nie było. Kupony przyjmował szef.

– Miło pana widzieć – sapał, licząc pieniądze. – Wie pan, my też przywiązujemy się do stałych klientów. To tak jak z nałogiem, rozumie pan? – Pater nie rozumiał i nie chciał rozumieć. – Tak jak z papierosami. Jak nie ma was, zaczynam kręcić się tu niespokojnie. – Raz jeszcze odliczył pieniądze. – Więc cieszę się. A Ghana? Nie zapomniał pan o Ghanie? I co się z panem działo?

– Mam dużo roboty w firmie. Ghany nie obstawiam.

Windy nie działały. Pater i Wieloch wspięli się na trzecie piętro, oglądając po drodze napisy wypalone papierosami na ścianach i sufitach. Nadkomisarz całe przedpołudnie próbował dodzwonić się do Ryby. Telefon asystenta z „Edenu" cały czas milczał. Zdał się na przypadek. Może go zastaną w domu. Pater zadzwonił. Drzwi otworzył szczupły, niewysoki mężczyzna z włosami związanymi w kucyk.

– Czy zastaliśmy Marcina Rybę? – Nadkomisarz i aspirant wyćwiczonym ruchem wyjęli legitymacje.

– On tu nie mieszka. – Mężczyzna czujnie wpatrywał się w dokumenty Patera.

– A pan? Pan tu mieszka? – Wieloch na wszelki wypadek przyblokował stopą drzwi.

– Mieszkam. To znaczy… nie mieszkam. Na dziewiątym mieszkam tak naprawdę. – Mężczyzna był coraz bardziej zdenerwowany.

– Tego kutafona nie ma. – W drzwiach stanęła kobieta z rękami umazanymi krwią. W dłoni trzymała nóż. Dopiero po chwili Pater zrozumiał, że na jej rękach zastygły skrawki wątróbki i ślady przygotowywanej kolacji. – I mam nadzieję, że więcej go nie zobaczę. – Wrzask dziecka dobiegł gdzieś z pokoju. – Cicho tam masz być! – krzyknęła. – A jeśli go szukacie, idźcie do „Alladyna". Ma tam platynową kartę stałego klienta – zarechotała. – Dziś będzie po raz dwa tysiące dwudziesty czwarty. Nazywają go „Metyl". Jak ten z Pitbulla. – Teraz śmiech przeszedł w rzężenie.

– Aktor w alkoholowym serialu – powiedział Pater, kiedy już zamknęły się drzwi.

– Niezły odjazd, co? – Wieloch kończył loda z pistacjowych gałek.

– Ludziom się wszystko miesza – mruknął Pater.

– Wyjaśnię to panu. – Chrzęst wafla w wielkich szczękach Wielocha był dobrze słyszalny. – To teraz w blokowiskach norma. Ten podstarzały hipis z kucykiem mieszka z Rybą. To znaczy, z kobietą. Jestem pewien, że swoje mieszkanie na dziewiątym piętrze wynajmuje jakimś studentom i z tego oboje żyją. Też mam takie dwie parki u siebie w bloku. Zresztą – ciągnął aspirant – gdybym był sam, poszukałbym sobie babki w sąsiedztwie. Szczęście jest i kasa jest.

Pater spojrzał przeciągle na podwładnego. Byli przed osiedlowym barem „Alladyn". „Alladyn" i „Mandaryn" – skojarzyły się Paterowi orientalne nazwy. Miejsca te miały jednak tyle z sobą wspólnego, co Charlie Haden z piosenkami Shakiry. Czyli nic.

Gdańsk, bar „Alladyn", 25.06.2006, 19:00

Mimo że drzwi i okna były pootwierane, w środku unosiły się opary alkoholu, frytek na zjełczałym oleju i potu. Paterowi przypomniał się smażony kot w pięciu smakach i doznał nagłego ucisku w żołądku. Dwóch chłopaków stało, obejmując się, pod oknem. Jeden trzymał flaszkę wódki, drugi – dwa piwa. Trzeci robił im zdjęcie telefonem komórkowym. Ten z piwami, w czerwonych spodniach od dresu, wyciągnął palce wskazujące w stronę obiektywu, jak na hip-hopowym teledysku. – Jebać! Jebać szkołę, jebać – zaśpiewał i zagłuszył Natalię Kukulską oraz rapera Tede w szafie grającej. Trzy lata temu – skojarzyło się Paterowi – trzy lata temu to nagrali. W tym roku, gdy rozpadło się jego małżeństwo. – Jebać szkołę, jebać – zawtórował drugi chłopak. Skończył się rok szkolny i małolaty w osiedlowych barach dawały upust swojej nienawiści oraz poczuciu wolności.

Marcina Rybę poznali od razu. Siedział w rogu z dwoma kolegami, wykonując coś, co w języku bokserów nazywa się head movement. Głowa sanitariusza odchylała się na lewo, by za chwilę wykonać niespodziewanie unik w prawą stronę przed niewidzialnym ciosem.

– Liczymy na to, że przyjmiecie to z pełnym zrozumieniem, jeśli dosiądziemy się na chwilę. Mamy – Wieloch wyjął legitymację – kilka pytań do Marcina.

Jego kompani przyjęli to z pełnym zrozumieniem. Popatrzyli na siebie i po chwili skład osobowy przy stole się zmienił.

– Nazywam się Pater. – Nadkomisarz potrząsnął ramieniem Ryby. – Prowadzę dochodzenie w związku z tym, co wydarzyło się w „Edenie". Pańska żona pa wiedziała, że tu pana znajdę.

Ryba ocknął się.

– Suka. Zwyczajna dziwka – mówił tak, jakby miał szczękościsk.

– Pańska przeszłość mnie nie interesuje – ciągnął Pater. – Wiem o żonie. I… o akwarium. Ale powiem panu, że zdarzają się gorsze historie – ciągnął. – Gość pracuje na budowie. Libia czy coś takiego. I kontrakt kończy mu się tydzień wcześniej. Postanowił zrobić niespodziankę żonie, wraca, a tu ona robi mu niespodziankę, rozumie pan, co mam na myśli. – Ryba drgnął niczym ukłuty igłą.

– No ciekawe. – Wieloch nie mógł się powstrzymać. – Nie znam tego.

– No i mąż, jak gdyby nigdy nic, mówi do kochanka: skoro już tak się zdarzyło, trudno, napijmy się wódki, tak na zgodę. Dam ci kasę, to było jeszcze w setkach tysięcy starych złotych, idź na piąte i kup flaszkę. Powiedz tylko, to takie hasło na mecie: „Nie widziały gały, co brały". Facet poszedł i kupił. Wypił i stracił wzrok.

– Alkohol metylowy, tak? – Wieloch pokręcił z podziwem głową. – Nie widziały, gały, co brały…

– I nic już więcej nie zobaczyły. Prokurator chciał potem dowieść, że faceta oślepiono z premedytacją, ale wszystko wskazywało na to, że trafił na felerną butelkę. – Nadkomisarz zobaczył napis nad barem. „Ten kapuje, kto nie pije". – To nie koniec. – Pater patrzył na napuchniętą twarz Ryby. – Ten gość, mąż, przybił do ościeżnicy banknoty o takich nominałach, jakie dał gachowi na wódkę. I gdy przychodzili znajomi, informował: „Moja żona za taką sumę się puszcza. Chcesz ją?" Mówił tak każdemu. A kobieta skończyła w psychiatryku. Przy okazji – potrząsnął Rybą – jak ty możesz pracować w „Edenie" i tak chlać?

– Piję, gdy nie pracuję. Poza tym jestem profesjonalistą. – Ryba znów wykonał head movement.

– No to powiedz mi coś o Czekańskim – Pater ściszył głos i usłyszał stukot monet w automacie „King House of Poker". Maszyna wypłaciła komuś premię.

– Czekański to skurwiel. – Sanitariusz chwiał się jak bokser na linach w piętnastej rundzie. – Potrafił powiedzieć, że jedzenie mu nie smakuje, strącić talerz na podłogę i kazać sprzątać po sobie. I tak trzy razy z rzędu. Ale profesor Libling to akceptował, bo to dziany gość. – Aby wypowiedzieć tych kilka zdań, Ryba potrzebował dobrze ponad minutę, co chwila walcząc ze szczękościskiem. W castingu na prezentera MTV miałby raczej marne szanse, pomyślał o sanitariuszu Pater.