Emerytowany pułkownik Marian Hoży należał poniekąd i do jednej, i do drugiej grupy. Pasjami oglądał bowiem seriale, a jednocześnie był „zwierzęciem społecznym", bywalcem restauracji. Za stracony uważał każdy dzień, w którym nie udzieliłby komuś jakiejś dobrej rady, a za określenie jego wypowiedzi jako truizmów był gotów wyzwać na słowny pojedynek. Inni rezydenci z kategorii „towarzyskich" unikali Mariana Hożego jak ognia, ponieważ mieli dość jego wskazówek typu „korzystaj z pomocy innych, ale licz tylko na siebie". Ci bardziej uprzejmi radzili mu spisywanie złotych myśli i poszukanie dla nich wydawcy, ci bardziej bezpośredni – opędzali się od niego bez słowa, nie chcąc ryzykować bolesnych i celnych ripost. Osamotniony, izolowany pułkownik Marian Hoży byłby nieszczęśliwym człowiekiem, gdyby nie jedna jedyna osoba, która jego rad wysłuchiwała cierpliwie i zawsze z tym samym sympatycznym uśmiechem. Był to eks-dyrektor klubu sportowego Orkan Gdynia, osiemdziesięciopięcioletni Kazimierz Janiak. Odporność i duża tolerancja dla mądrości Hożego brała się u Janiaka nie z jego gołębiego serca i empatycznej osobowości. Niegdysiejszy działacz sportowy dotknięty był bowiem paraliżem całego ciała, który nie tylko unieruchomił kończyny, ale również wykrzywił twarz w osobliwy uśmiech, przez wszystkich – z wyjątkiem Hożego – uważany za drwiący i złośliwy. Spojrzenie Janiaka rzekomo było nieprzyjemne. Argumentując w ten sposób, okazywali jednak dużo zlej woli, ponieważ jego oczy były zawsze przysłonięte powiekami. Jeśli w coś się wpatrywały, to chyba w głąb duszy działacza. Do Kazimierza Janiaka idealnie pasowało jedno z określeń, którego personel używał po cichu i bojaźliwie, było bowiem zagrożone – mimo wielkiej emigracji za kanał La Manche – natychmiastową utratą pracy. To określenie brzmiało „człowiek warzywo".
Kiedy Pater wchodził do restauracji, Marian Hoży właśnie opowiadał swemu przyjacielowi smutną serialową historię o wykorzystaniu i porzuceniu naiwnej, lecz powabnej Małgosi przez cynicznego, złego pisarza.
– I tak to jest, Kaziu. – Jak zwykle, Hoży kończył wypowiedź sentencjonalną puentą: – Jeden jest podstępny jak lis, drugi ma serce czyste.
– Dzień dobry. – Pater podszedł do stołu. – Nadkomisarz Jarosław Pater z Komendy Wojewódzkiej w Gdańsku. Czy mogę z panem porozmawiać?
– Czemu nie? – Hoży się uśmiechnął. – To miło, że młodzież chce rozmawiać z bardziej doświadczonymi od siebie. Nawet policja potrzebuje wskazówek. Zwłaszcza od byłego wojskowego. No słucham pana, młody przyjacielu…
Zrobiłbym dobry interes, pomyślał Pater, nazwany dziś po raz drugi „młodym człowiekiem", gdybym zorganizował wczasy w tym Domu Seniora. Oferta byłaby adresowana do czterdziestolatków, którzy przeżywają kryzys wieku średniego, czują się starzy i nieatrakcyjni. Po dwóch tygodniach wróciliby odmłodzeni, pełni życia i co weekend robiliby rajdy po dyskotekach.
– Ogląda pan telewizję, panie nadkomisarzu? – Hoży odsunął krzesło i wskazał je swą wielką dłonią.
– Głównie piłkę nożną – odparł Pater, siadając na miękkiej tapicerce wysokiego rzeźbionego krzesła w stylu gdańskim, które mogłoby być ozdobą jadalni niejednego hurtownika.
– A ja lubię sagi rodzinne, wie pan? Podobnie jak mój przyjaciel Kazik. Poznajcie się, panowie… Pan nadkomisarz Pater, pan magister Janiak, były dyrektor klubu sportowego Orkan Gdynia.
Pater kiwnął głową Janiakowi i na darmo czekał na jakąś jego reakcję. Były dyrektor okazał się równie towarzyski, jak stojąca przed nim sałatka z rukoli i tofu. Pater przyjrzał się uważnie inwalidzie i po sekundzie wiedział, że wadą Janiaka wcale nie jest brak dobrych manier.
– To opowieści o zacnych ludziach – kontynuował Hoży, przecinając nożem ściankę pomidora wypełnionego szpinakiem. – Nie ma w nich przemocy, gwałtu. Uczą nas dobrego. No jedz, Kaziu, czemu nic nie jesz?
– Dzisiaj mu nie smakuje – zauważył Pater.
– Ma pan rację. Dzisiaj Kazik nie ma melodii do jedzenia…
– A wczoraj jaki miał apetyt? – zapytał nadkomisarz i natychmiast tego pożałował. Wiedział, że Marian Hoży nie jest wariatem, a najmniejszą przyjemność sprawiało policjantowi pozbawianie ludzi złudzeń.
– Nie drwij sobie, synku, z cudzego nieszczęścia. – Hoży wstał i oparł ręce na uchwytach wózka. – Myślisz, że ktoś tu go nakarmi? Że ktoś mu obetrze usta? Powie mu dobre słowo? Nie… Wydaje im się, że zrobią mu wielką łaskę, kiedy za tak grubą kasę wsadzą mu igłę w żyłę… To się nazywa karmienie… To się nazywa opieka rodzinna…
– A pan ma rodzinę? – Pater próbował głupim pytaniem i sztucznym uśmiechem pokryć swoją zamierzoną, niewielką złośliwość.
– Mógłby być moim ojcem – Hoży wskazał oczami na Janiaka. – Mam lat sześćdziesiąt siedem, a moja jedyna rodzina to córka w Paryżu. Chce pan ją zobaczyć?
Powiedziawszy to, Hoży wyjął z portfela zdjęcie i położył na stole, wśród tofu, rukoli i ryżu. Przedstawiało ono młodą, ładną kobietę na tle wieży Eiffla. Kobieta trzymała na ręku małego Mulatka o czarnych kręconych włosach. Fotografia była najwyraźniej przecięta nożyczkami. Jakaś postać nie mieściła się w rodzinnym horyzoncie Hożego.
– To pana wnuczek? – zapytał Pater.
– Nie mogę go wyciąć – sapnął Hoży. – Uszkodziłbym Iwonkę. Chce pan ze mną porozmawiać? Zapraszam. Pokój sto dwa. Jak czołg z Czterech pancernych. Najpierw Kazia odwiozę na poobiednią drzemkę. A potem czekam na pana u siebie.
Do stołu podeszła pielęgniarka Joanna Radziewicz i zaczęła składać naczynia na tacę.
– Dzień dobry. – Na ustach Patera znów pojawił się sztuczny uśmiech. – Myślałem, że jest pani pielęgniarką.
– Moje stanowisko pracy – Joanna spojrzała na niego bez entuzjazmu – oficjalnie nazywa się „doradca rezydenta".
– Odpowiada pani na ich pytania?
– Tak, o ile potrafię. Nie zawsze potrafię. Oni są jak dzieci. Zadają niekiedy trudne pytania.
– Wprawdzie nie jestem rezydentem… – Pater przyglądał się Joannie i nie bez pewnej przyjemności stwierdził, że jej starannie wykrochmalony fartuch jest w swej górnej części przynajmniej o jeden numer za mały -…ale odpowie mi pani na jedno pytanie?
– O ile nie będzie za trudne.
Pater chciał zapytać, czy Joanna ma dzisiaj wolny wieczór, wyobraził ją sobie bez fartuszka, jak podchodzi do niego i obejmuje go za szyję. Pragnął ujrzeć coś miłego, co pasowałoby do tego raju na ziemi. Do domu zachodzącego słońca. Zamiast niej zobaczył swoją byłą żonę Izę. Widział wyraźnie jej zapłakane oczy, kiedy wykrzykiwała, że chce być sobą, że chce wykorzystać szansę samorealizacji, że nie zamierza mieszkać w smrodzie zsypów. Syf, wszystko syf.
– Dlaczego – zadał zupełnie inne pytanie, nie patrząc na kobietę – przed Kazimierzem Janiakiem stało na stole jedzenie? Przecież, jak powiedział Marian Hoży, karmi się go kroplówką.
– Za jego całodzienne wyżywienie – odpowiedziała, stukając talerzami – zapłacił właśnie pan Hoży. Nie przyjmuje do wiadomości, że pan Janiak nie je w sposób naturalny. Zapłacił i go karmi. Wkłada mu łyżkę do buzi, a potem ją wyjmuje z nietkniętym jedzeniem. Jest z tym kłopot. Pan Janiak ma przez to poplamione koszule. Ale pan Hoży ma swoją radość. A potem obejrzy sobie jakiś serial i opowie o nim panu Janiakowi. Opiekuje się nim i jest mu dobrze.
– Jak w raju – powiedział cicho Pater.
Droga pomiędzy Rozewiem a Gdańskiem,
26.06.2006, 16:00
Mało brakowało, a powrót do Gdańska okazałby się ostatnią podróżą w życiu Patera. Tylko jakiś cud sprawił, że nie wjechał w rozpędzoną ciężarówkę należącą do Rafinerii Gdańskiej. Nadkomisarz wciąż widział, jak rozpędzona cysterna z napisem „Lotos" o centymetry mija jego toyotę. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego wymusił pierwszeństwo. Stał na poboczu, koszula z krótkim rękawem nadawała się do wyżęcia, a w uszach dźwięczał oddalający się sygnał klaksonu. Serce Patera biło jak po intensywnym wysiłku.