– Nie lubię, gdy ktoś traktuje mnie tak jak ten cham z wąsami.
Miała rację. Paprzycki miał w sobie tyle taktu i empatii, ile ma nieboszczyk wobec krewnych podczas ostatniego pożegnania przy otwartej trumnie. Albo jeszcze mniej.
– A poza tym… A poza tym dyrektor Libling jest… – Zobaczyła, że kluczyki samochodowe, którymi kręcił Pater, zastygły w dłoni. – Jest… moim wujkiem.
– Kamień spadł mi z serca. Może więc ma pani dziś wolny wieczór? – Pater starał się powiedzieć to takim głosem, jakim w radiu podaje się informację o stanie wody na Wiśle.
– A teraz pan czuje się zobowiązany do rewanżu, tak? Myślałam – skrzywiła się – że stać pana na większe wyrafinowanie.
– Gdybym był szefem restauracji, powiedziałbym, że mam krótką kartę dań.
Tym razem uśmiechnęła się.
– Nic z tego. Za trzy miesiące wyjeżdżam.
– To może być doskonały powód, byśmy się właśnie umówili…
– Proszę nie nalegać. Do widzenia.
Po chwili Pater został sam. Gdy wjeżdżał w ulice Przymorza, pomyślał, że miała rację. Widocznie chciała zachować z Polski jak najlepsze wspomnienia. Spotkanie z nim otwierałoby przestrzeń dla powracających koszmarów. A już z pewnością nie byłoby czego wspominać.
Spotkanie z Paprzyckim wytrąciło go z równowagi. Pater nie mógł zauważyć, że jego rozmowę z oficerem ABW obserwowały dwie osoby. Jadwiga Duraj położyła dłoń ze świeżo pomalowanymi paznokciami na parapecie i zastanawiała się, dlaczego do „Edenu" zaczęli nagle przyjeżdżać młodzi, przystojni mężczyźni. Przez inne okno dyskretnie wyglądał dyrektor Libling. Jego twarz zastygła w złośliwym uśmiechu. Takim, jaki nie zwykł schodzić z oblicza Kazimierza Janiaka, człowieka warzywa przykutego do inwalidzkiego wózka.
O wpół do piątej Pater otworzył drzwi mieszkania i zobaczył pulsujące światło w telefonie stacjonarnym. Ktoś pozostawił wiadomość.
Sopot, 26.06.2006,'21:00
„Jeśli nie masz nic ciekawszego do roboty, zajrzyj tam, gdzie bardzo nie lubisz. Nie musisz nic ze sobą zabierać, mam zapasowy sprzęt dla ciebie – usłyszał nagrany na sekretarkę chichot. – I kilka wiadomości. Chyba ciekawych. I odbieraj komórkę. Nijak nie można się do ciebie dodzwonić".
Były tylko dwie sytuacje, w których oczy doktora Kwiecińskiego lśniły dziwnym blaskiem. Blaskiem – nadkomisarz Pater był tego pewien – regularnego szaleństwa. Pierwszej sytuacji zawdzięczał przezwisko Trane. Zdaniem anatomopatologa muzyka zaczęła się od Johna Coltrane'a. Lekarz sądowy nie miał wątpliwości, że muzyka także się skończyła wraz z frazami saksofonu legendarnego jazzmana. Reszta – zwykł mawiać Kwieciński z owym błyskiem w oku – reszta, z Milesem Davisem na czele, to jedynie nędzny support, który ma się tak do wyczynów Trane'a jak cienki barszcz do zawiesistej zupy.
Pater przypomniał sobie plakaty wiszące na działce u Kwiecińskiego. Jeden przedstawiał Coltrane'a grającego w jakimś klubie. Pot na czole muzyka i refleks światła odbijającego się w saksofonie, owo skrzyżowanie zwierzęcej zmysłowości i dziwnej nierealnej aury, decydowało o urodzie zdjęcia, na którym fotograf chciał uchwycić istotę jazzowego geniuszu.
Drugie zdjęcie także zrobiono w jakimś klubie, o czym świadczyło tło fotografii, uwieczniające rozmyte twarze kibiców. Na pierwszym planie stał blondyn w T-shircie z napisem „Crafty Cockney". Podobnie jak Trane, trzymał w ręku coś, co błyszczało w świetle reflektorów. Tym razem nie był to saksofon ani inny instrument muzyczny. Była to lotka do gry w darta, a mężczyzna przymierzał się do kolejnego rzutu do tarczy.
Po latach znajomości z Kwiecińskim nadkomisarz znał na pamięć biografię Erica Bristowa, który, wedle słów lekarza, był tym dla gry w darta, kim Pele dla futbolu, a Coltrane dla muzyki. Jakkolwiek Pater znał wszystkie tytuły zdobyte przez Anglika, najbardziej zaciekawiło go to, że sportowiec ów, jeśli to w ogóle ma coś wspólnego ze sportem, grywał w jednym pubie z facetem, który okazał się seryjnym mordercą. Skurwysyn, myślał kiedyś Pater, rzucał lotkami, a w głowie układał sobie plan morderstwa kolejnego dzieciaka. Gdy patrzył w oczy doktora Kwiecińskiego, wytrzeszczone, świdrujące jeden punkt na tarczy, Pater nie mógł uwolnić się od skojarzenia przyjaciela z seryjnym zabójcą Robertem Blackiem. Najwyraźniej gra w lotki przyciąga jednak szaleńców.
„Zajrzyj tam, gdzie bardzo nie lubisz". Pater poczuł ucisk w brzuchu na myśl o czekającym go następnego ranka bólu głowy wywołanym papierosowym dymem, o przesiąkniętym nikotyną ubraniu i o piekących, przekrwionych oczach. „Tam, gdzie bardzo nie lubisz" oznaczało pub „501" – mekkę lotkarzy z Wybrzeża, którzy spotykali się regularnie na turniejach i treningach. Pub nie miał letniego ogródka, nadkomisarz nie miał wątpliwości, że w rozgrzanym, zadymionym baraku czeka go dziś Armagedon.
Otworzył drzwi pubu i już od progu usłyszał charakterystyczny stukot lotek wbijających się w tarczę. Automaty co chwila wydawały jakieś dźwięki, a trzy z nich budziły szczególne ożywienie wśród graczy. Niższy dźwięk oznaczał, że lotkarz trafił w wąski pasek oznaczający potrójną dwudziestkę, wyższy ton sygnalizował potrójną dziewiętnastkę. Wreszcie krótka melodyjka oznajmiała zwycięstwo jednego z graczy. Przy dwóch elektronicznych tarczach było czterech graczy. Na półce, nad automatami, stały puchary zdobyte przez miejscowych darterów. Z plakatu spoglądał na Patera Eric Bristow. Nadkomisarzowi zawsze wydawało się, że mistrz patrzy z politowaniem na to, co wyprawiają jego następcy z Wybrzeża, a z jeszcze większą drwiną na takich jak Pater. Na laików, którzy nie rozumieją i nie cenią lotkowego piękna i magii. Przy stoliku w rogu ktoś zamachał ręką.
Kwieciński podniósł się, a Pater zobaczył, że T-shirt doktora ozdabia na brzuchu plama potu wielkości tarczy do darta.
– Jak ci dziś idzie? – zapytał Pater i wiedział, co teraz nastąpi. Był przygotowany na epicką opowieść o technice rzutu i ostatnich pojedynkach doktora. I tym razem się nie pomylił.
– Jest fatalnie. Co ja mówię! – Plama na brzuchu pulsowała wraz z oddechem doktora. – Fatalnie, to mało powiedziane. Jestem gorszy niż nasi w meczu z Ekwadorem. – Zobacz. – Chwycił lotkę. – Zmieniłem technikę uchwytu, pamiętasz, kiedyś lotkę trzymałem tak, a teraz tak. – Wykonywał ruchy dłonią, które Paterowi kojarzyły się z językiem migowym. – Poza tym bark. Widzisz? Bark. Znów rzucam z barku, zamiast z przedramienia. – Kwieciński wykonał kilka pozorowanych rzutów.
– To może źle ustawiasz się do rzucania – Pater powiedział bardziej z grzeczności niż rzeczywistej chęci pomocy.
– Właśnie nie! Wyeliminowałem błąd przy ustawieniu, teraz mam stabilną sylwetkę, ale bark chodzi. Poza tym mam nowe, cięższe baryłki, a baryłka – wskazał metalową część – to serce lotki. Wiesz – Kwieciński ożywił się ponownie – jakość baryłki zależy od zawartości wolframu, metalu niezwykle odpornego na odkształcenia i wykorzystywanego w czasie wojny do produkcji pocisków czołgowych. Jest taki kryminał Roberta Wilsona Śmierć w Lizbonie. Tam jest dużo o właściwościach wolframu.
– Tak się składa, że widziałem niedawno tę książkę
– Pater coś sobie przypomniał.
– No i tak jak ci mówiłem, zmieniłem uchwyt…
Gdańsk, 26.06.2006, 21:00
Brunet w okularach siedział przy stoliku, pił piwo i czekał. A już myślał, że nic z tego nie będzie. Kilka miesięcy starań pójdzie na marne. Rano włączył telefon i odebrał pierwszą wiadomość. Odpisał. Przyszedł kolejny esemes z miejscem i godziną spotkania. Czekał już pół godziny i zdążył przyjrzeć się oraz zanotować w pamięci, co trzeba jeszcze kupić, by być bardziej na czasie. Oczekiwanie przedłużało się. Woda toaletowa „Gucci Rush" roztaczała woń, na którą zwróciło już uwagę kilka dziewczyn. Ekran w komórce doktora Przemysława Marcińca rozbłysł i pojawiła się nowa wiadomość. „Mam małe opóźnienie. Ale to Cię chyba nie martwi. Jeszcze pół godziny".
Sopot, 26.06.2006, 21:30