Выбрать главу

– Cześć – powiedziała. – Wiesz, Misiu, że jesteś zajebisty? Czekam na ciebie w aucie.

Powiedziawszy to, wyszła z holu. Lewar osłupiał i spojrzał na portiera. A potem – nie wiadomo dlaczego – wyjął komórkę, jakby chciał sprawdzić nieodebrane połączenia.

– O ja pierdykam, ale laska! – cmoknął portier. – To twoja dziewczyna, Michał?

– A co ty myślisz? – odparł Lewar niedbale i podrapał się po łysej głowie. – Nie takie dupy z łóżka się spychało nogami… – zareagował po dłuższej chwili.

Potem przyjrzał się komórce i wyszedł zza lady recepcji. Skradając się ku drzwiom, za którymi zniknęła dziewczyna, rozglądał się bezradnie, jakby w liściach stojącej w holu palmy i w tryskających słupkach fontanny chciał znaleźć wskazówki co do dalszego postępowania. Wyszedł przed dom i zobaczył auto z drzwiami otwartymi od strony pasażera. Wystawała z nich długa noga w klapku na wysokim złotym obcasie. Dziewczyna wychyliła się i uśmiechnęła. Lewar wyjął komórkę i wybrał numer Paprzyckiego. Po kilku sygnałach usłyszał zniecierpliwiony głos szefa i odgłosy mundialowego pubu: okrzyki pijanych mężczyzn i zwielokrotniony głos Jacka Gmocha, komentującego w przerwie meczu jakieś udane zagranie. Milczał. Nie wiedział, jak zacząć.

– No, co jest, Lewar? – zniekształcony przez alka hol głos Paprzyckiego był poirytowany.

– Sorry, szefie – powiedział cicho Lewar – ale coś jest nie tak. Przyszła jakaś laska w peruce do mnie, do domu starców. Nie znam jej.

– I czego chce?

– Chyba chce się dymać.

Paprzycki milczał. Lewar poznawał przez kilka długich sekund atmosferę pubu.

– Lewar, słuchaj uważnie. Jeśli złapię cię na tym, że napierdoliłeś się na służbie… Słuchajcie, dzwoni…

Lewar zrozumiał, że tę ostatnią część wypowiedzi Paprzycki kierował do kompanów w pubie. Po chwili usłyszał w słuchawce gromki śmiech. Rozłączył się. Płonęła mu twarz. Odwrócił się ku drzwiom. Wtedy drgnął. Coś uderzyło go w plecy. Poczuł jakieś ciepło na trykotowej koszulce i dziwny zapach. Rzucił się na ziemię i jednocześnie wyciągnął broń. Wtedy zobaczył zamaskowanego mężczyznę, który trzymał coś w zaciśniętej dłoni. I wtedy też jakieś ciepło rozlało się na piersiach. Lepka, ciepła maź osiadła mu na torsie i zaczęła momentalnie parować. Poznał ten zapach. Płyn paraliżujący, odporny na powiewy wiatru. Para otoczyła łysą głowę Lewara i wtargnęła w jego błony śluzowe.

Nie widział awantury, jaką wywołała dziewczyna, krzycząca, że „nie tak miało być" i „ten łysy pies mnie dorwie". Nie docierał do niego rozpaczliwy szept portiera, który obiecywał trzem mężczyznom, że zrobi wszystko, byle darowali mu życie. Łysy mężczyzna nic nie czuł, gdy Pater, Kulesza i Wieloch, ciężko sapiąc, kładli jego stukilogramowe ciało na wózek inwalidzki, a następnie wjechali zewnętrzną oszkloną windą na pierwsze piętro i wepchnęli wózek do pokoju Maziarskiego, zerwawszy plomby w drzwiach. Nie poczuł też, jak rzucają go na łóżko, ściągają mu spodnie i majtki, a potem przykuwają do ramy kajdankami z różowym futerkiem. Nie widział, jak Pater wyciąga jego komórkę i wysyła do Paprzyckiego esemesa o treści: „Sorry, szefie. Wszystko pod kontrolą". Nie usłyszał też słów Kuleszy, które ten wypowiedział, klepiąc go po łysinie. „Wiesz, Misiu, że jesteś zajebisty?"

Dom Seniora „Eden", 27.06.2006, 22:50

Nadkomisarz Pater stał na korytarzu Domu Seniora i spoglądał w niebo. Gwiazdy zawsze go uspokajały. A teraz potrzebował uspokojenia. W pokoju Maziarskiego nie znalazł najmniejszego śladu kleju cyjanoakrylowego. Na jakikolwiek przedmiot, który wyglądałby na sklejony, nie natrafili ani on sam, ani Wieloch, ani nawet bardzo dokładny Kulesza, który zdążył już wrócić, po tym jak odwiózł dziewczynę z powrotem do agencji towarzyskiej. We trzech stali teraz w całkowitych ciemnościach i słuchali grających głośno telewizorów. Piskliwe głosy aktorów reklamujących jakieś produkty spożywcze i niespożywcze mieszały się, tworząc wściekłą kakofonię. Pater nie znosił reklam. Potrzebował uspokojenia i snu. Choćby koszmarnego.

– Wszyscy już mamy dość – powiedział scenicznym szeptem. – Wyciągnąłem was z domu, sprzed telewizorów, zrealizowaliśmy misterny plan, który nie jest niczym innym, jak napaścią na Lewara, za to, jeśli sprawa wyjdzie na jaw, wszyscy polecimy, a nawet gorzej, pewnie trafimy za kratki. A wszystko po to, aby znaleźć coś, o czym nawet nie wiemy, czy istnieje. Chodźcie, wracamy. Dosyć na dzisiaj.

– Już drugi raz tu nie wejdziemy – odparł wolno Wieloch. – Od jutra tu będzie pięciu Lewarów.

– No i co z tego? – Głos Patera był nieprzyjemny jak szkolny dzwonek, który tu niegdyś rozbrzmiewał.

– Panie nadkomisarzu! – Wieloch nie panował nad nerwami. – Do kurwy nędzy! Nic nie rozumiem. Zginął Maziarski, podejrzany jest Czekański. A my zamiast znaleźć coś na mordercę, robimy cuda z jakąś dziwką… No kurwa mać! Ryzykujemy jak sam skurwysyn i po co? Żeby przeszukać pokój ofiary? Czy to nie jest chore? Przecież tu trzeba przetrząsnąć pokój mordercy! Czekańskiego! Jak już tu, kurwa, jesteśmy…

– Idź do portiera po klucz – powiedział cicho Pater. – Masz rację, choć nie wiadomo, czy Czekański jest mordercą.

– Świętą rację mam – poprawił go Wieloch, uśmiechnął się w ciemności i ruszył korytarzem w podskokach.

Trzy minuty później weszli do pokoju profesora Czekańskiego. Otworzyli okna, oświetlili rzęsiście wnętrze i rzucili się drapieżnie na wszystkie przedmioty, które mogły zawierać jakąkolwiek skrytkę, jakiekolwiek drugie dno. Robili to cicho, wszystko odstawiali w określonym porządku, a po chwili już czuli wilgoć pod lateksowymi rękawiczkami. Wieloch przetrząsał pościel, Kulesza stukał po kafelkach w łazience, szukając pustych przestrzeni pod nimi, a Pater zajął się tym, czemu chciał niegdyś poświęcić całe życie. Spojrzał na grzbiety książek.

Pokój powoli wypełniał się ćmami, a Pater nie odrywał wzroku od lektur Czekańskiego.

Serce mu waliło, jakby przy tej pogodzie jego niewytrenowane, nieprzyzwyczajone do wysiłku ciało pokonało dobry kilometr na bieżni pełnej kurzu i żwiru zatykającego płuca. W kieszeni zadźwięczał telefon. To nie była jego komórka. To ta druga. Lewara. Na ekranie wyświetlał się napis „Numer prywatny". Zapewne Paprzycki sprawdza, co się dzieje z jego podwładnym. Jeszcze raz spojrzał na wyświetlacz. Może umawiali się, że Lewar będzie dzwonił o pełnej godzinie, tymczasem jest już grubo po dwudziestej trzeciej. Pater usłyszał, że ktoś dzwoni na portiernię. Zdecydował się. Podbiegnie do pokoju, w którym portier umierał ze strachu, przyprowadzi go do telefonu i zmusi do jakiegoś kłamstwa. Był już przy schodach, gdy usłyszał, jak na dole w jednym z pokojów otwierają się drzwi. Wpadł z powrotem do pokoju Czekańskiego i stwierdził, że nogi ma jak z waty. Patrzył na Kuleszę i Wielocha, którzy bezradnie rozglądali się wokół. Wyglądali jak psy, które zgubiły trop. Drzwi na parterze się zamknęły. Pater kolejny raz omiótł wzrokiem podręczną biblioteczkę profesora. Kryminał Roberta Wilsona. Szachy. Bobby Fischer. Przekartkował znowu Śmierć w Lizbonie, 60 najpiękniejszych partii i jeszcze jeden kryminał. Park Gorkiego. Wszystko na nic. Przecież nawet nie wiem, czego szukam – pomyślał. Ale coś musiało być. Coś, co sprawiło, że Czekański bardzo zainteresował się osobą nowego kolegi na wózku inwalidzkim. Zainteresował właśnie. Nie – „zaprzyjaźnił".

„Zaprzyjaźnił" to złe słowo. Profesor miał go za idiotę. Ciągle wygrywał z nim w szachy. Aż nagle powiedział, że Maziarski to ciekawy przeciwnik. Tak powiedział. Zaczął z nim spędzać całe wieczory. Ostatni raz, gdy się widzieliśmy, powiedział coś w stylu: „Każdy gra swoją grę. Ciekawe, który wygra".

O czym dowiedział się Czekański, czego ja nie wiem? I jak się dowiedział? Przeszukałem internet. Bez skutku. Może ta historia ze sklejonymi palcami to zbieg okoliczności, a Maziarski miał takie pojęcie o modelarstwie jak ja o wędkarstwie muchowym. Wszystko nie ma sensu. I pewnie Ryba w pijanym widzie zmyślił całą rozmowę. „Każdy gra swoją grę". Nawet całkiem zalany. Znów zadzwonił telefon Lewara. „Numer prywatny". Pater wiedział, że nie mają czasu. Jeszcze kilka minut, i przyjadą samochody z ludźmi Paprzyckiego.