– Z pewnością – mruknął Pater. Nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę.
– Można powiedzieć, że stał się pan wtedy sensacją tygodnia.
– Wtedy?
– Wtedy gdy zadzwonił telefon.
Przez chwilę oboje milczeli. Pater usłyszał szmer wiatraka, którym chłodziła się kasjerka.
– A pan co? – Wycelowała tipsem w stronę dyskutantów. – Pan nie obstawia Francji? Zizou przeżywa podobno drugą młodość.
– Nie, nie obstawiam. Zizou to emeryt. Pozostali także.
– Czyżby miał pan coś przeciw emerytom?
Pater zamknął oczy. Przypomniał sobie telefon od Wielocha i jego głos. „Znowu". Pomyślał o Madziarze i Czekańskim. Wtedy, właśnie tu, w „Profesjonale", wszystko się zaczęło.
– Proszę mi wierzyć, że mam. I to niemało.
Wyszedł i pomyślał, że musi poszukać innego punktu przyjmującego zakłady. Tu już nie był „ekspertem". Był „nadkomisarzem". Utracił swój godny szacunku przydomek, a co gorsza – anonimowość. Na pierwszym mu nie zależało, drugie – było bezcenne, i to nie tylko z powodu jego pracy.
Chwilę później silnik odpalił kierowca forda mondeo.
Gdańsk, 30.06.2006, 14:45
Pater nienawidził stanu hibernacji. Tymczasem „hibernacja", jak nazywał ten stan Kulesza, po zamieszaniu wywołanym w „Edenie", które Pater określił w duchu jako „akcję pluszowych kajdanek", była koniecznością. Od dwóch godzin leżał w wannie, ale głowa pracowała na pełnych obrotach. Madziar. „Kapitan". Maziarski. Dlaczego Abwera umieściła w „Edenie" swojego człowieka? Dlaczego zmieniła mu tożsamość i uczyniła z niego inwalidę? Czy powierzenie zadania takiemu agentowi było sensowne i racjonalne? Mężczyzna na wózku ma ograniczone możliwości poruszania się. Mniej słyszy i mniej widzi. Musi ciągle korzystać z tej cholernej platformy, którą tak szczyci się Libling. Platforma dla wózków „Cibes", włącznik alarmowy, przyciski góra-dół, telefon. Wszystko na wysokości ręki siedzącego klienta. Doskonałe rozwiązanie. Doskonałe. Pater przypomniał sobie Liblinga, który pokazywał platformę z takim nabożeństwem, z jakim przewodnicy stają w Luwrze przed tajemniczą Moną Lizą. Tu mamy tajemnicę Maziarskiego. Inwalida na wózku miał chronić Czekańskiego czy go zdemaskować? A jeśli tak, to dlaczego? Jaki związek z tym wszystkim mają sekty? Co z tym wszystkim ma wspólnego skandynawista Marciniec, który cudem uniknął śmierci? Myśli Patera znów przeskoczyły jak igła na starej, porysowanej płycie winylowej. Chyba że ten wózek jest ważny. Adela Woźniak, pan Kazimierz, którym opiekuje się inny emerytowany oficer, Marian Hoży… A jeśli Hoży, ten wielbiciel serialowych gwiazd, też jest podstawiony?
Wyszedł z wanny, nawet się nie wytarł, tylko runął na łóżko. W portfelu znalazł kartkę z numerem telefonu księdza Plewniaka. Po ósmym wolnym sygnale rozłączył się. Włączył pierwszą płytę Emersona, Lake'a i Palmera. Podszedł do okna. Przed falowcem dzieci nic nie robiły sobie z upału. Nagle zobaczył, że ktoś patrzy w jego okna. Mężczyzna przy fordzie. Gdzieś już widział ten samochód. Nie, niemożliwe – pomyślał Pater – znów puszczają mi nerwy Mam obsesję. A ten facet patrzy po prostu w jakieś inne okno, złudzenie optyczne powoduje, że mam wrażenie, jakby patrzył prosto na mnie. Znów się położył. Przy Take A Pebble już spał.
Obudził się i spojrzał na zegarek. Spał godzinę. Podszedł do okna. Kierowca forda wciąż tkwił w tym samym miejscu. Pater szybko się ubrał i zbiegi po schodach. Na windę, na ogól zdewastowaną lub popsutą, nie było sensu czekać. Gdy wybiegł z klatki, forda już nie było. Przy wejściu stała za to pani Krystyna, niezłomna dozorczyni falowca, nazywana przez mieszkańców „Krychą staruchą".
– Pan patrzy – wyciągnięta dłoń zakończona była szmatą, z której skapywały ciemne krople. Na zsypie kilka lat temu ktoś napisał „Lechia forever". Teraz pojawiło się nowe hasło wykonane białą farbą. – Do tej Lechii już się przyzwyczaiłam. Ale to? Wstyd komukolwiek pokazać.
Wokół toreb ze śmieciami piętrzącymi się przy śmietniku krążył rój owadów. Pater popatrzył na trzy słowa. „Alkohol zagładą Polaków".
– I co ja mam teraz z tym zrobić? I co? Nie podejdę sama, bo brzydzę się tego fruwającego ścierwa!
Pater milczał. Znów przypomniał mu się Libling. Doskonałe rozwiązanie. Doskonałe.
Sam nie miał żadnego rozwiązania sprawy „Edenu". Ani pomysłu, jak pomóc lamentującej dozorczyni.
Gdańsk, 1.07.2006, 11:20
Doroczny festyn Policja Dzieciom Półkolonijnym odbywał się jak zwykle na stadionie żużlowym MOSiR w pierwszą sobotę wakacji. Wszystko było tak jak zwykle. Zamiast długonogich hostess – co było wyraźnym dezyderatem uczestników festynu – przy wejściu na stadion stali jak zwykle trzej obładowani gadżetami policjanci w letnich mundurach i tylko czekali na chwilę wytchnienia, kiedy będą mogli zdjąć czapki i powachlować się nimi. Nie mogli się jednak tego doczekać, ponieważ tłum gości gęstniał, a każde wchodzące dziecko chciało otrzymać czapkę bejsbolówkę i nalepkę z napisem „Kochaj swoją policję".
U stóp jednego z policjantów leżał owczarek belgijski, ten sam, który był maskotką festynu rok temu, a chyba też przed dwoma laty. Pies nie reagował, gdy obok przykucały dzieci, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Nie reagowały też meszki, które osiadły na pysku zwierzęcia. Rok temu Pater dowiedział się, że owczarek belgijski, nazywany przez treserów „żółtym psem", wykorzystywany jest do tropienia narkotyków i materiałów wybuchowych. Gdyby nie nagła interwencja Abwery w „Edenie", na pewno sprowadziłby psa tropiącego. Może w ten sposób dotarłby do Czekańskiego, a właściwie jego ciała. Jeśli profesor nie żyje. Trzeba było wtedy działać szybko. Ale skąd, do cholery, miał wiedzieć, że w sprawę wmiesza się Paprzycki! Myśli Patera krążyły wokół budynku dawnego gimnazjum klasycznego. W pierwszej chwili nie zauważył, że w ręku trzyma plik ulotek, z których część namawiała do czujności w centrach handlowych, inne – do wstąpienia w policyjne szeregi.
Nie tylko dzieci nie dawały trzem policjantom wytchnienia, lecz również ich opiekunowie, którzy – po okazaniu stosownej legitymacji – zamiast czapek dostawali kupony uprawniające do zakupu dwóch piw lub jednego piwa i dwóch kiełbasek śląskich. Stojący na bramce policjant bez zdziwienia wręczył nadkomisarzowi Paterowi kupon na dwa piwa, mimo iż wchodzący był bezdzietnym gościem na familijnym festynie. W tym upale nic go nie dziwiło. Niektórzy koledzy przyszli bez dzieci, inni wchodzili na stadion i wychodzili z niego po parę razy, aby wziąć nowe kupony.
Pater przecisnął się na niewielkie trybuny, zajęte przez rozgorączkowanych chłopców, których wrzask ledwo zagłuszał huk dwóch krążących nad stadionem śmigłowców typu Sokół. Właśnie skończyła się prezentacja umiejętności policyjnych komandosów. Zwieszali się z drabinek i cięli z karabinów po murawie boiska. Ślepe naboje wzniecały słupki dymu na bieżni, po której biegali zakosami statyści w maskach, kraciastych marynarkach i kaszkietach. Jeden z nich dźwigał nawet kuriozalny worek, wypełniony pewnie złodziejskimi łupami. Ich strój miał oznaczać, że są przestępcami. Choć to przebranie było jawnym absurdem, co roku – na wyraźny rozkaz przełożonych – wskakiwali w nie funkcjonariusze prewencji i jak co roku z supernowoczesnych sokołów ostrzeliwane były „charakterne chłopaki" z międzywojennej Warszawy albo lwowscy batiarzy, w zależności od tego, co kto chciał dostrzec w owych postaciach, wziętych żywcem z planu filmowego.
– Ci pseudobandyci wyglądają, jakby grali w Zakazanych piosenkach albo w Vabanku – powiedział jak zwykle Pater. – To idiotyzm ich tak przebierać! Ich obecność tutaj jest równie sensowna, jak japoński samuraj, skaczący że spadochronem podczas inscenizacji bitwy pod Arnhem! A poza tym, co to za głupia nazwa. „Dzieci półkolonijne". Półkolonijne jak półgłówki.
Reakcja sąsiada z prawej strony była przewidywalna. Wzruszył ramionami, lecz jego sześcioletni na oko syn nie pozostawił trudnej wypowiedzi Patera bez reakcji. Wbrew oczekiwaniom wcale jednak nie zapytał o bitwę pod Arnhem.