– Tato, co to jest japoński samoruchaj? – Chłopiec pochłaniał truskawkowego loda.
– Oglądaj pokaz! Zaraz będzie tresura psów! – warknął prawostronny sąsiad i spojrzał na Patera z wyraźną wrogością, jakby ten był deprawatorem nieletnich.
Pater parsknął śmiechem, co ostatnio nieczęsto mu się zdarzało, i – w odróżnieniu od innych widzów – nawet nie zerknął na uciekających „bandytów" oraz na odlatujące śmigłowce, lecz rozejrzał się wokół bardzo uważnie. Już po chwili ujrzał na trybunie za bramką, w odległości około pięćdziesięciu metrów, cel swojego przybycia – człowieka, którego tak bardzo chciał ujrzeć, że przełamał alergiczny wstręt do rozwrzeszczanych dzieci, tandetnej muzyki i smrodu grillowych brykietów. Tego mężczyzny trudno było nie zobaczyć. Łysina naczelnika Cichowskiego, wielka i idealnie kulista, świeciła jak planetoida odbitymi promieniami słońca. Po chwili jej blask zgasł, ponieważ na głowie szefa znalazła się kraciasta chustka z czterema węzłami, które miały ją przytrzymywać. Obok niego stał dziewięcioletni może wnuczek, który kierował plastikowy karabin w stronę uciekających batiarów i wydawał odgłos broni maszynowej.
Pater przedostał się na bieżnię i szedł powoli w stronę naczelnika. Na płycie boiska rozmieszczano trapezoidalne stojaki, na które miały się za chwilę wspinać policyjne psy, oraz parawany, przez które miały przeskakiwać. Szedł powoli w piekącym słońcu jak Gary Cooper w filmie W samo południe. Śmiał się w duchu z tego groteskowego porównania. Wietnamskie sandały na rzepy zamiast kowbojskich butów, jasna czapka z daszkiem zamiast kapelusza, w kaburze komórka zamiast colta, a na piersi plastikowy identyfikator zamiast srebrnej gwiazdy szeryfa. Fiat iustitia et pereat mundus, usłyszał w myślach ulubioną sentencję łacinnika z liceum. „Sprawiedliwości musi stać się zadość, a potem świat niech ginie". Teraz w jego uszach rozszumiało się morze. Jelitkowo. Kulesza i Wieloch rankiem na plaży. „Jestem psem gończym", odpowiedział na pytanie Kuleszy, dlaczego nie korzysta z urlopu. Chciał dodać: „ostatnim sprawiedliwym", ale przeszkodził mu tamten śmieciarz. Kurwa, jaki jestem rzewny, pomyślał i złapał się na tym, że kolejny raz złamał przyrzeczenie sprzed trzech lat. Klął coraz częściej. W myślach, bo w myślach, ale jednak. Ręce odchylił od boków jak rewolwerowiec. Czuł na sobie wzrok naczelnika Cichowskiego. I o to mu chodziło.
Na płytę boiska wbiegło kilku ludzi w grubych kombinezonach, podobnych do ubrań bartników. To oni mieli być celem psich ataków. Z dwu stron ruszyli treserzy z owczarkami niemieckimi. Na środku boiska znalazła się atrakcyjna kobieta w bluzie policyjnego munduru i w najkrótszej dozwolonej przez regulamin spódnicy. Jej palce z jaskrawoczerwonymi paznokciami obejmowały mikrofon bezprzewodowy, co nasunęło Paterowi nieprzyzwoite myśli o sprawach, których prawie nie pamiętał i nie chciał pamiętać. Rzeczniczka prasowa policji Basia Wardęga, ulubienica Cichowskiego, od niedawna szczęśliwa mężatka. Pater zgrabnie przeskoczył niewysoki płotek oddzielający bieżnię od trybuny. Wspinając się na trybunę, na której siedział Cichowski z wnuczkiem, miał wciąż przed oczami zgrabne nogi Basi w czarnych rajstopach. Nie zdjęła ich mimo upału, pomyślał, zawsze elegancka, zawsze gotowa. Kurwa, suka, mówił zapity Ryba, kiwając łbem nad stołem zalanym piwem.
– Ty nie w Poznaniu albo w Przemyślu z ukochaną? Słowik wam, a nie skowronek śpiewa? – Mimo ironicznego tonu małe, bladoniebieskie oczy Cichowskiego, ginące w fałdach skóry, były mętne od złości i upału. – Przestań, Oliwier – powiedział ze złością do wnuczka, który wciąż wydawał odgłosy strzelania, lecz tym razem celował wprost w czoło Patera.
– Nie mogłem przepuścić festynu familijnego – uśmiechnął się Pater i pogłaskał wnuczka po głowie.
Oliwier miał ciemną karnację i był równie przystojny jak dziadek. Mała czerwona planetoida obok dużej. Pater przez chwilę zastanawiał się, jak wygląda córka Cichowskiego, matka Oliwiera.
– Przyjechałem wczoraj do Gdańska. – Pater poczuł, że karnety na piwo w tylnej kieszeni spodni są wilgotne. – Byłem na wakacjach zgodnie z pańskim zaleceniem. Wczoraj wróciłem, a tu pech… Popsuł mi się samochód. Pompa wodna. Na część oryginalną, japońską, nie stać mnie. Człowiek z warsztatu wysłał zapotrzebowanie do kilku hurtowni. To potrwa kilka dni, może tydzień…
– Myślisz, że masz do czynienia z jeleniem? – Cichowski wysunął szczękę, upodabniając się do Jacka Gmocha. – Myślisz, że jestem starym durniem, co? Wiem, że nigdzie nie byłeś! Nie dzwoniłeś do mnie, jak ci kazałem!
– Nie mogłem się opamiętać, wie pan, jak to w miłosnym szale – szepnął Pater tak cicho, żeby Oliwier nie dosłyszał tej kwestii. – Tak jest zawsze, kiedy człowiekiem targają sprzeczne uczucia… Kocham i nienawidzę…
Cichowski nie odezwał się ani słowem. Widać było, że ogromnie interesują go zadziwiające wyczyny psów, które komentowała Basia Wardęga. Rzeczniczka prasowa komendy poruszała się z gracją po boisku, wskazując raz tego, raz innego psa. Tropikalny upał wcale jej nie przeszkadzał, a bluza, rajstopy i spódnica zdawały się pełnić funkcję termoizolatorów
– Uwaga, proszę państwa, właśnie atakuje Rambo – mówiła cienkim, słodkim głosem, który niespecjalnie podkreślał grozę sytuacji. – Chwyta uciekającego za rękę i powala na ziemię!
– Ty mi tu nie cytuj Katullusa – powiedział Cichowski do Patera, wskazując na ogromnego owczarka, który szarpał grubym rękawem kombinezonu. – Tak z tobą będzie jak z tym manekinem, jeśli kłamiesz i dalej będziesz wsadzał nos!…
– Dziadku, to nie manekin! – wrzasnął głośno Oliwier. – To żywy człowiek, bandyta!
– Cicho, Oli, nie zwracaj uwagi dziadkowi! – Naczelnik upomniał wnuczka i znów zwrócił się do podwładnego: – Jeszcze raz powtarzam, Pater…
– Dziadku, dziadku – wykrzykiwał chłopiec – ten Rambo ma jasne łapy jak nasz Tyson!
– Wasz pies wabi się Tyson? Musi być bardzo groźny! – powiedział Pater, któremu bardzo było na rękę wtrącanie się Oliwiera do rozmowy.
– Tak, ale dziadek na niego woła… – powiedział chłopiec i natychmiast zamilkł pod wpływem mocnego szarpnięcia umięśnionej ręki dziadka.
Cichowski zdjął chustkę z węzełkami i otarł nią twarz. Z rozpiętej prawie do pasa koszuli wychodziły mu siwe klaki. Krótkie spodenki wisiały na krzywych, bladych nogach. Podniósł do góry wnuczka i ucałował go w czoło.
– Masz tutaj, synku powiedział czule do małego – pięć złotych i kup sobie paczkę chipsów u tego pana tam na dole. – Wskazał palcem pracownika firmy cateringowej, który w przebraniu Neptuna chodził pomiędzy trybunami i sprzedawał słodycze oraz sok w małych kartonikach z rurkami. – Ale zaraz wracaj i patrz cały czas, czy widzisz dziadka…
Mały zainkasował monetę i pobiegł do Neptuna, nie przestając dokoła strzelać do wyimaginowanych wrogów.
– A teraz jeszcze raz, Pater. – W bladoniebieskich oczach Cichowskiego już nie było wyrozumiałości dla wnuczka. – Prosto i bez sentencji. Nie wpierdalaj się w nie swoje sprawy! Jak się wpierdolisz, to cię nie wyciągnę, rozumiesz? Za krótki jestem… Spadaj na urlop! Nie chcę cię widzieć! I jeszcze coś… Twoje stare sprawy z Paprzyckim nie mają nic do rzeczy… Nie on prowadzi…
– Dziadku, dziadku! – Mała czerwona planetoida pojawiła się na orbicie dużej. – Tam są tylko cebulowe, a ja…
– Kto w ABW prowadzi śledztwo w sprawie Maziarskiego? Nie Paprzycki? – zapytał Pater, przerywając Oliwierowi.
– A ja lubię tylko… – przekrzykiwał go wnuczek naczelnika.
– Nie Paprzycki? – powtórzył Pater.
– A ja lubię tylko paprykowe! Cicho! – wrzasnął Oliwier i wycelował w Patera plastikowy karabin.
– Nie on, do kurwy nędzy! – Cichowski nie wytrzymał i przeklął, nie zważając na obecność wnuczka. – Nie on!
– No to kto?
– Dziadku, paprykowe ma tamten dinozaur. – Oliwier wskazał kuriozalnego stwora, który mógł być równie dobrze mamutem albo żyrafą.