– Hej, Kmieciak, a ty pamiętasz o swojej randce? Dzisiaj wieczorem z własną prawicą!
Kmieciak patrzył tępo w Patera. Nie zrozumiał słowa „prawica". Wszyscy umilkli. Słychać było jedynie trzaskanie kiełbasy na ruszcie. Wtedy Pater przytknął rękę do spodni i wykonał gest masturbacji. Kmieciak zerwał się z ławy, lecz koledzy go przytrzymali. Wyciągał szyję, jakby chciał ugryźć Patera, i syczał z wściekłości. Wyglądał jak wąż. Jak kobra. I wtedy Pater poczuł, że cała jego furia ulatnia się jak pot wysuszony morską bryzą. Był niemal wdzięczny Kmieciakowi za wywołaną scysję, a zwłaszcza za upodobnienie się – w imaginacji Patera – do atakującej kobry. To była kolejna przypominajka. Mówiła mu, że powinien spotkać się z kobietą, która wydała mu się skrzyżowaniem kobry z harpią. Musiał coś wyjaśnić w rozmowie z Marciniec. Pogłaskał psa, który się oblizywał po kiełbasce śląskiej, odwrócił się plecami do Kmieciaka i ruszył ku wyjściu. Wyobraził sobie między łopatkami dwa palące punkty – lasery nienawiści, bijące z oczu przyrodniego brata Paprzyckiego.
Gdańsk, 1.07.2006, 13:10
Pater siedział w swojej toyocie na parkingu pod falowcem i czekał na esemesa od Kuleszy. Gdyby ktoś go zapytał, dlaczego siedzi w aucie pod palącymi promieniami słońca i całym ciałem wchłania żar blachy, zamiast przebywać w swoim mieszkaniu, nie wiedziałby, co odrzec. Oczywiście zgodziłby się z argumentacją, że jego cierpiętnictwo jest zupełnie irracjonalne, ponieważ esemesa można odebrać wszędzie, zarówno w bardzo rozpalonym samochodzie, jak i w nieco mniej rozpalonym mieszkaniu. Broniłby się jednak, że zmiana otoczenia przyczynia się do zgubienia myśli, która zaczyna świtać, a choć jest jeszcze w mgle niepamięci, już nabiera zarysów oczywistego i pewnego kształtu. Od rana dziś gonił za myślami i szukał różnych uzasadnień swych przeczuć. Parkując pod blokiem, usiłował zrozumieć, dlaczego powinien się spotkać z siostrą doktora Marcińca. Czym zaintrygowała go ta kobieta, która miała w sobie jakąś gotowość do ataku, a po chwili wyglądała, jakby uszło z niej życie i całą swoją złowrogą energię wyładowała w jednym nienawistnym spojrzeniu? Kiedy otworzył drzwi auta i postawił nogę na roztopionym asfalcie, już wiedział, że zbliża się do niego odpowiedź na to pytanie równie szybko, jak dotarł zawiesisty smród z przepełnionych kontenerów, które dozorczyni z twarzą przewiązaną chustką toczyła po chodniku. Pater nie wysiadł zatem z samochodu, lecz pozwolił swoim myślom łączyć się i kojarzyć. Po chwili otrzymał odpowiedź na swoje pytanie.
– A może mówi coś pani nazwisko Madziar. Albo Czekański?
Wpatrywała się w Patera z wysuniętą do przodu głową.
– Po co to wszystko? – w końcu powiedziała. – Naprawdę muszę już iść.
Jej słowa „po co to wszystko" nie zostały wypowiedziane z intonacją pytającą. Była w nich wyraźnie słyszalna nuta rezygnacji i rozdrażnienia. „To wszystko" odnosiło się niewątpliwie do nazwisk, które rzucił. Nie odpowiedziała „nie znam tych ludzi", a każda inna odpowiedź oznaczała „znam to nazwisko" lub „znam oba nazwiska". Jego komórka odezwała się gitarowym riffem ze słynnego Smoke on the Water zespołu Deep Purple. Nadszedł esemes. Pater odczytał. Kulesza ustalił adres Marciniec. I dodał coś jeszcze. „Studiowała skandynawistykę. Praca magisterska u Czekańskiego".
Pater wstawił nogę do auta i przekręcił kluczyk w stacyjce. Toyota zaprotestowała głośnym rzężeniem. Jej właściciel usiłował zapalić silnik, który ani na chwilę nie przestał pracować.
Gdańsk-Żabianka, 1.07.2006, 13:40
Beata Marciniec mieszkała na dziesiątym piętrze w bloku przy ulicy Gospody. W okresie boomu mieszkania pod tym adresem były zachwalane przez wszystkie agencje jako „apartamenty z widokiem na morze". Gdyby jednak dzisiaj zjawił się u Beaty Marciniec kupiec, skuszony tą zaletą, przeżyłby duże rozczarowanie. Widok na morze był przyćmiony i zamazany. Znad parku koło hotelu „Marina" buchał czarny dym. Na plaży płonęły nielegalne wysypiska śmieci. Straż miejska nie nadążała z interwencjami. Wstrętna woń docierała do mieszkania, którego wszystkie okna były otwarte. Beata Marciniec najwyraźniej uznała, że lepsze jest powietrze z gęstą domieszką spalenizny niż jego brak.
Jedyny pokój, połączony z kuchnią, urządzony był nader skromnie. Sfatygowana wersalka stała obok rozkładanego stołu, przykrytego obrusem poplamionym kawą. Telewizor, wieża stereo oraz metalowa półka z Ikei dopełniały obrazu mieszkania, które było jednocześnie zaniedbane i nieumeblowane. Puste przestrzenie wiele mówią o właścicielu, jeśli do tej pustki dojdzie określona woń. Pater bezbłędnie wyczuł w tym mieszkaniu woń chemikaliów i zastarzały oraz całkiem świeży smród niezliczonych papierosów. Marciniec jest lekomanką lub narkomanką, pomyślał. Okna pozbawione firanek i zasłon to może efekt długoletniego pobytu właścicielki za granicą, a może demonstracja przeciw drobnomieszczańskiej pruderii, zgodnie z którą czego nie widać, tego nie ma. Płyty z muzyką poważną. Nazwiska Izabeli Filipiak, Olgi Tokarczuk, Agnieszki Graff i Kingi Dunin na grzbietach książek. Nieznany Paterowi biuletyn z napisem „Ośka". Cała półka wypełniona powieściami Paula Coelho po polsku i po szwedzku, kojarzących się nadkomisarzowi z infantylną ezoteryką i tanim mistycyzmem.
– Zaraz do pana przyjdę – powiedziała z wyraźną niechęcią. Jakby chciała, żeby natręt opuścił mieszkanie i żeby było po sprawie. Gdy wyszła, Pater zaczął kartkować biuletyn. Poczuł w ustach kwas. To była niechęć do Beaty Marciniec. Harpia, kobra, feministka i narkomanka w gęstym zapachu nirwany. Nie mogło być lepiej.
Kobieta siedziała na wersalce z podwiniętymi bosymi nogami. Mimo upału miała na sobie ciepły ciemnoszary dres. Trzymała w dłoni papierosa i bezwiednie wykruszała z niego tytoń. Patrzyła na Patera jak na jakiś egzotyczny, obrzydliwy okaz. Gdy wykruszyła już połowę, oderwała pustą bibułkę. Drugą połowę papierosa zapaliła. Pater zauważył, że jej palce są żółte od nikotyny.
– Wpuściłam tutaj pana, choć nie musiałam. – Dmuchnęła dymem w stronę Patera i zwilżyła usta językiem, który wydał się nadkomisarzowi rozdwojony. – Wyświadczyłam panu przysługę. Niech mi się pan odwzajemni…
– W jaki sposób? – przerwał jej szybko.
– Niech pan zadaje krótkie pytania, tak jak to ostatnie, a potem się stąd wynosi! – powiedziała z mocą.
Pater znów, jak przed szpitalem, odniósł wrażenie, że arogancja Beaty Marciniec jest tylko maską. Kryła się za nią kobieta bez energii, bez życia, wewnętrznie pusta. Tak sądził, choć tej wiwisekcji towarzyszył odruch ironicznego sceptycyzmu. Wiedział doskonale, że jego przeczucia, zwłaszcza o charakterze psychologicznym, były równie pewne jak to, iż dzisiejszy ćwierćfinał Anglia-Portugalia skończy się w regulaminowym czasie gry
– Nie jest to takie proste – uśmiechnął się, chcąc wzbudzić w sobie odrobinę sympatii do tej kobiety
– Pominęła pani stadium pośrednie. Musi pani jeszcze odpowiedzieć na moje pytania.
– Niczego nie muszę. – Prychnęła tak energicznie, że drobinki śliny osiadły na jej grubych okularach.
– Pańskie pytania mogą zawisnąć w powietrzu, kiedy wskażę panu drzwi.
– Ładnie powiedziane. – Pater usiadł na krześle, które zachybotało się pod jego ciężarem. – I prawdziwe. Ma pani rację. Muszę się śpieszyć, bo może się pani rozzłościć. Muszę być delikatny i ostrożny, bo jeszcze gotowa mnie pani pokąsać. Pytanie pierwsze…
– Spierdalaj stąd, cipo! – krzyknęła Beata Marciniec.
Beznadziejne to wszystko, pomyślał, ciężkie i śmierdzące jak dym od śmieci. Wstał i powoli wyszedł z mieszkania. Na klatce schodowej jego ruchy stały się szybsze. Zbiegł schodami z dziesiątego piętra i usiadł spocony na ławce pod blokiem. Gdyby palił, to teraz za pierwszym pociągnięciem spopieliłby pewnie połówkę papierosa. Nie po to jednak, aby uspokoić nerwy, lecz by uporządkować myśli o Beacie Marciniec. Uczynił to i bez nikotyny.