Najpierw ta obelga, pomyślał, „cipa" w odniesieniu do mężczyzny. Albo jest reakcją automatyczną, albo słowo zostało użyte z premedytacją, by mnie najdotkliwiej zranić. W pierwszym wypadku może to świadczyć o przebywaniu Beaty Marciniec prawie wyłącznie w towarzystwie kobiet, i to kobiet nieprzebierających w słowach, w którym określenie „cipa" jest wyrazem używanym pospolicie. W drugim wypadku może świadczyć o nienawiści do mężczyzn i o rozpaczliwej próbie zadania mi śmiertelnego ciosu. Zresztą próbie nieudanej, bo sam o sobie często myślę w kategorii „facet bez jaj" i cios Marciniec trafił w pancerz, który zbudowałem sobie dawno. Obie możliwości zresztą nie stoją w sprzeczności. Pozostaje teraz przyjąć hipotezę wyjaśniającą, dlaczego kobieta na pytanie o Czekańskiego i Madziara odpowiedziała pod szpitalem: „Po co to wszystko?" To pytanie równie dobrze mogło znaczyć: „Zostaw tę sprawę!" lub „Nie mieszaj się w nie swoje sprawy!" Sprawy nie moje, czyli sprawy pomiędzy Marcińcem, Marcińcówną a Czekańskim, bo Madziara śmiało można usunąć poza nawias rozważań.
Pater uśmiechnął się, nadając feministce tradycyjną, przestarzałą formę nazwiska, na której wypalone było piętno płciowości, męskiej hegemonii i tradycyjnego podziału ról społecznych. Jakie mogły być sprawy pomiędzy tymi trzema osobami? Oboje rodzeństwa było absolwentami skandynawistyki. Czekański tam wykładał, był promotorem Marcińcówny i pewnie nauczycielem akademickim Marcińca. Nienawiść Przemysława była jasna, kiedy ten mówił o dobrodziejstwach aborcji w odniesieniu do takich kanalii jak Czekański. Wspomniał też o ofiarach profesora, jakie ten wybierał sobie spośród studentów. Czyżby ofiarą był on sam? To niemożliwe, Pater uderzył się w czoło otwartą dłonią i zatkał nos przed smrodem palonych śmieci, który wpełzł teraz między bloki i był zwielokrotniany bryzą znad morza. Doktor Przemysław Marciniec, pewny siebie macho pachnący „Gucci Rush", seksualne zwierzę o urodzie latin lovera, znakomity brydżysta, wygrywający pokaźne sumy od Jezusa z Oliwy? To ma być ofiara? A może ofiarą Czekańskiego była jego siostra? Jest to prawdopodobne. Mówiąc: „Po co to wszystko?", może Marcińcówna chciała powiedzieć: „Niech czas zabliźni rany"? Rany symboliczne, od których specjalistą był profesor Czekański? Ale przecież napisała pracę magisterską pod jego opieką! Czy ofiara może mieć profity ze swojego męczeństwa?
Smród palonych na plaży plastikowych worków stał się nie do zniesienia. Nie wiedzieć czemu pomyślał o dozorczyni bojącej się śmietnikowych owadów, o Jadwidze Duraj i jej dziwnej prośbie, związanej z nielegalnym wysypiskiem śmieci niedaleko „Edenu". Niby co miałby zrobić, żeby pomóc? Może sam je wywieźć? Niemoc Jadwigi Duraj i „Krychy staruchy" oraz bezradność Beaty Marciniec w świecie mężczyzn, którzy budzą nienawiść, gdy są bezwzględni. Albo litość, gdy są za słabi. Tak jak Pater.
Dwie młode kobiety wyciągnęły z piaskownicy przegrzane dzieci i zaniosły je – mimo głośnych protestów – do wózków. Szybko odjechały w stronę swoich domostw, głośno klekocąc kołami. Pater wstał i wszedł z powrotem do bramy, w której mieszkała Marcińcówna. Zdecydował. Musi ją zaskoczyć. Odebrać jej oddech i uczynić sobie powolną. Jeden sprawny cios. Nie po to, aby powalić na ziemię, lecz po to, by zyskać jej przychylność. To przecież nie cios, to jego przeciwieństwo. Pogłaskać, przytulić, wziąć w ramiona. Okazać współczucie ofierze. Ale szorstko, po męsku, nie jak „cipa".
Wjechał windą i zadzwonił. Beata Marciniec otworzyła drzwi. To plus. Nie spojrzała przez wizjer i nie krzyknęła „spierdalaj, cipo", lecz niejako zaprosiła go do środka. A teraz to wykorzystać. Umiejętnie i celnie uderzyć. Z empatią i bez cynizmu.
– Chcę zniszczyć Czekańskiego – rzekł bardzo wolno – choć może już nie jest to potrzebne. Może ta kanalia już nie żyje. A jeśli się okaże, że zabił go twój brat… – Pater nie mógł później uwierzyć, że właśnie to powiedział. – Powtarzam, jeśli go zabił twój brat, zatuszuję sprawę… Nikt się niczego nie dowie. Ale muszę znać całą prawdę.
Czując do siebie wstręt za obietnicę, której nigdy nie dotrzyma, wbił wzrok w ziemię. Wpatrywał się w jej zielone trampki na bosych stopach. Przyszedłem w złym momencie – pomyślał – ubrała się już do wyjścia. Stąd te buty, stąd torba u boku. Na jeden z trampków upadła kropla. Pater, myśląc, że to pot z jej czoła, podniósł wzrok i sięgnął do kieszeni po chustkę. Mylił się. Na zielonej tkaninie trampka rozprysła się łza Beaty.
Gdańsk, 23.06.1990, 18:00
Profesor Czekański uśmiechnął się do studentki. Była taka, jakie lubił najbardziej. Inteligentna i pewna siebie, a jednocześnie wrażliwa i pełna zapału do poświęceń. Urodzona wolontariuszka. Na zajęciach z historii kultury staronordyckiej stawiała trudne pytania, które wyraźnie zdradzały jej krytyczne i wnikliwe oczytanie w zadawanych przez niego tekstach. Nie rejestrowała wiedzy, lecz ją wykorzystywała do szukania sprzeczności. Wyraźnie się odcinała od reszty studentek skandynawistyki, które – jak sądził – najczęściej oczekiwały od tego kierunku studiów, że ofiaruje im schludnego szwedzkiego męża z volvo i z domkiem na przedmieściach Sztokholmu. Ona oczekiwała, że kolejny tekst podrzuci jej kolejną sprawę do rozstrzygnięcia, którą będzie mogła zapisać w zeszycie z adnotacją „DO ROZWIĄZANIA W PRZYSZŁOŚCI". Zbierała antynomie, jak inni zbierają motyle. Trochę go irytował ten jej pęd do destrukcji i do analizy, on wolał misterne i wielopiętrowe syntezy. Mimo tych różnic profesor widział wyraźne podobieństwo do siebie sprzed czterdziestu lat, kiedy to nie przepuścił żadnego wydrukowanego zdania bez pełnego i czasami bolesnego zrozumienia. Jak silny jest jej entuzjazm? Do jakich poświęceń jest gotowa w imię nauki? Czy zdaje sobie sprawę, że jej analityczna pasja doprowadzi ją do matecznika przyczynkarstwa, gdzie może liczyć na przychylność kilku osób na świecie i na ironiczne uśmiechy pozostałych? Uśmiechnął się jeszcze raz do studentki.
– Wie pani, jaką mam pozycję w świecie naukowym? – zapytał, przecierając okulary.
– Jest pan profesor jednym z najczęściej cytowanych antropologów – odpowiedziała powoli.
Dobrze, pomyślał, bardzo dobrze. Nie poddaje się. Nie pada do stóp. Nie mówi, że jestem najwybitniejszym współczesnym antropologiem. Kryterium ilościowe. Liczba cytacji jako dowód przenikliwości i wielkości uczonego. A teraz wpędzimy tę mądrą pannę w chaos, w pomieszanie. Zrobimy to bardzo chłodno i oficjalnie.
– Nie jest to najszczęśliwsza odpowiedź, pani Marciniec – powiedział. – Wystarczy, żebym napisał niewyobrażalne głupstwo, a wszyscy będą mnie cytować… Sądzi pani, że napisałem wiele niewiarygodnych bzdur?
– To niecała prawda. – Założyła nogę na nogę. – Wszyscy by cytowali pana profesora tylko wtedy, kiedy byłby pan profesor nieznanym nikomu uczonym, którego zaprasza się na międzynarodowe sympozja i kongresy w charakterze wschodnioeuropejskiej maskotki. Natomiast obecna pozycja pana profesora sprawia, że każde głupstwo, które pan profesor napisałby, będzie powtarzane na salonach naukowych i uznawane za paradoks równy paradoksom Zenona z Elei.
Dobrze odparła zarzut. Jest schludnie ubrana. Czarna bluzka i jasnoniebieskie dżinsy. Welurowe buty. Brak makijażu i biżuterii. Bardzo krucha i drobna. Teraz ją przygnieść i przerazić.
– Niezależnie od pani ostrożnych i zawoalowanych pochwał i krytyk – strzepnął z białej marynarki okruch tytoniu – znam moją pozycję naukową. Ona mi umożliwia różne wybory. Jako jedyny na wydziale mogę wybrać studentów, którzy będą u mnie pisać prace magisterskie, którzy będą uczestniczyć w moich anglojęzycznych seminariach. Mogę je prowadzić w Oslo, w Wiedniu lub w Leeds. Dziekan blaga mnie, abym prowadził je tutaj. A potem się chwali w prasie, że prace magisterskie z wydziału są natychmiast mikrofilmowane i przesyłane do największej antropologicznej bazy danych „Orbis populorum". Nie uściśla, że są to prace tylko moich studentów, których sam wybieram. No cóż, pani Marciniec… – Wstał, podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. – Kończą się moje konsultacje. Przykro mi poinformować panią, że nie znalazła się pani wśród wybranych.