Выбрать главу

Teraz rozejrzał się jeszcze raz i ujrzał swoją toyotę. Żaden dym nie odebrał mu trzeźwości umysłu, żaden blokers nie ukradł ani nie przestawił auta. Stało tam, gdzie je zaparkował. Sięgnął do lewej kieszeni spodni. Nie miał kluczyków Pewnie zostawił je u Beaty Marciniec. I nagle, w jednej chwili, zrozumiał trzeci możliwy powód swojego roztargnienia. Frustracja. Ujrzał scenę sprzed kilku minut, ostatnią scenę z ich spotkania. Beata weszła do łazienki i zdjęła przez głowę bluzę od dresu. Zostawiła drzwi otwarte. To była zachęta, pomyślał. Mogłem chociaż spróbować. W szczelinie wypełnionej jarzeniowym światłem mignęło jej zgrabne ciało. Szczupłe pośladki, wąskie biodra i niewielkie, zadarte ku górze piersi. Nie była już harpią, kobrą i feministką w grubych szkłach. Nie była również nieszczęśnicą proszącą o litość. Uleciał gdzieś słodki zapach nirwany z książek Paula Coelho. Była kobietą z całą swoją seksualnością. Przez otwarte drzwi zawołała do niego: „Jeszcze jesteś?" Siedział wtedy przez chwilę na pagórkowatej wersalce, wlepiając wzrok w wyłączony telewizor. Łokcie przy bokach, kolana razem. Jak zakłopotany chłopiec, jak prawiczek podczas wizyty w burdelu, jak maturzysta przed cielesnym egzaminem dojrzałości. Nic wtedy nie odpowiedział i wyszedł.

Te niewesołe myśli przerwało wibrowanie komórki i riff Dymu na wodzie.

– Witam – powiedział metalicznym głosem, zobaczywszy nazwisko Wieloch na ekranie – masz coś dla mnie?

– Mam info o Czekańskim – aspirant mówił szybko, aby uprzedzić gderanie szefa na temat skrótowca „info". – Był biegłym w dwóch sprawach w okręgowym. Obie prowadził Misio.

– Możesz ustalić, gdzie jest teraz prokurator Misio?

– Już to ustaliłem – w głosie Wielocha pojawiła się duma. – Jest w pubie „John Bull". Oglądał mecz Anglia-Portugalia, a za chwilę będzie oglądał Brazylia-Francja. O ile się wcześniej nie napompuje i żona nie będzie musiała po niego przyjeżdżać…

– Kto wygrał? Anglicy czy Portugalczycy?

– Portugale. W karnych. Ricardo znów bronił fenomenalnie.

Pater chciał podziękować Wielochowi i go pochwalić, ale ten już się rozłączył bez słowa pożegnania. Bez zbędnych słów. Bez szorstkiej tkliwości. Bez niepotrzebnych uprzejmościowych kontredansów. To dobrze, pomyślał Pater. Nie wiedziałbym, jak mu podziękować za przywrócenie mnie do znanego, oswojonego świata, gdzie nie ma pragnień i frustracji, są za to trupy, mordercy oraz samotni policjanci w niemodnych ubraniach. Wieloch nadał rzeczom właściwe proporcje.

Pater sięgnął do prawej kieszeni spodni. Były tam kluczyki od toyoty. Przecież zawsze nosił je w prawej.

Gdańsk, 1.07.2006, 19:50

W pubie „John Bull" na ulicy Świętego Ducha mundialowa gorączka spotęgowała zwykły letni tłok. Stali bywalcy byli zdominowani liczebnie przez nosicieli plemiennych barw. Dumni synowie Albionu, rozwścieczeni dzisiejszą porażką z Portugalią, zamawiali dubeltowe pinty ciemnego piwa, do których następnie dolewali kieliszki wódki „Wyborowej". Tak wzmocnione piwo wypijali na wyścigi, skutkiem czego wrzask narastał, frustracja opadała, a libido pozornie potężniało. Odczuwały je przede wszystkim kelnerki, którym angielscy kibice podsuwali pod nos kartki z napisem „Zrób mi loda". Kiedy stawali się coraz głośniejsi i natarczywsi, obsługa dzwoniła po straż miejską i wtedy zapadaj spokój. Anglicy grzecznie przepraszali, płacili mandaty i przenosili się do innego lokalu.

I teraz w „Johnie Bullu", po kilku kolejkach „łodzi podwodnej", jak Anglicy nazywali swoje drinki, nadeszła chwila, kiedy interweniował barman, na którego szyi i twarzy rozlewał się tatuaż a la Mike Tyson. Z komendą straży miejskiej łączył się właśnie wtedy, kiedy dwaj pijani mężczyźni w białych czapkach ozdobionych rogami i lwem Albionu postanowili porównać długość swojego przyrodzenia.

– Ale bydło! – mruknął prokurator Krzysztof Masio do Jarosława Patera i podniósł do góry dwa palce, jakby był prymusem, który zgłasza się na ochotnika do odpowiedzi.

– Zaraz ich nie będzie – odparł Pater, obserwując, jak do lokalu wpada trzech strażników miejskich.

Barman wskazał strażnikom Anglików, po czym zajął się zamówieniem Masia, które symbolizował gest zwycięstwa. Na ladzie, wprost przed nosem prokuratora, pojawiły się dwa kieliszki zmrożonej cytrynowej „Finlandii".

– Chlapniesz, Jarek? – zapytał Masio, podsuwając Paterowi kieliszek.

– Dziękuję, nie. – Pater pokręcił głową, patrząc, jak Anglicy pod eskortą usiłują strażnikom wcisnąć kulki pogniecionych banknotów i wysyłają całusy kelnerce. – Nie piję wódki w taki upał, a poza tym muszę jeszcze gdzieś pojechać po meczu.

Masio pokiwał głową ze zrozumieniem i wypił połowę kieliszka. Gdyby prokurator od wczesnego dzieciństwa nie nosił przydomka Misio, wszyscy nazywaliby go z pewnością „Kalisz". Wykazywał bowiem uderzające podobieństwo do znanego polityka. Miał równie imponującą sylwetkę, jego twarz była równie nabrzmiała krwią, nawet włosy odznaczały się podobną gęstością i barwą. W odróżnieniu jednak od polityka, nazwanego kiedyś „pornogrubasem", prokurator nie farbował włosów i pozwalał im na powolną utratę naturalnego pigmentu. W swoim ulubionym pubie spowszedniał już nieco jako sobowtór polityka, lecz wciąż budził podziw jako degustator trunków, któremu nadmiar alkoholu nigdy nie odbierał rozumu ani elokwencji, a co najwyżej sprawiał, iż wobec dam stawał się nieco bardziej amoroso. Temu najskuteczniej przeciwdziałała jednak jego energiczna żona, która przyjeżdżała zwykle w najodpowiedniejszej chwili i zabierała męża do domu.

– Wiem, że nie lubisz rozmawiać przy wódce z kimś, kto nie pije – powiedział Pater, przyjąwszy od barmana małą, brzęczącą lodem szklankę coli. – Ale wiem też, że jesteś rzadkim typem człowieka, który w największym upojeniu nie zdradzi niczego, czego nie chce.

– Jarek, nie podchodź do mnie jak pies do jeża – westchnął Masio i poluzował krawat. – Nie wal mi komplementów ani nie bierz mnie na żadne sztuczki. Do rzeczy, chłopie! Pytaj, o co chcesz, ja powiem, co chcę, a potem pogadamy o tym, co najważniejsze… Czyli o typowaniu zwycięzcy mundialu…

– Posłuchaj, Krzysztofie. – Pater nigdy nie używał przydomka Misio. – Niedawno czytałem, że w Skandynawii można zaobserwować prawdziwy rozkwit muzyki zwanej black metal…

– Że co? – Prokurator omiótł spojrzeniem dziewczynę w trójkolorowym stroju, która weszła do lokalu w towarzystwie młodego Murzyna, ubranego również we francuskie barwy.

– Muzyki pełnej treści satanistycznych – wyjaśnił Pater, przypominając sobie niegdysiejszą wypowiedź Masia, w której przypisał on Rolling Stonesom autorstwo piosenki She Loves You, Yeah, Yeah, Yeah. – A ta muzyka to jednocześnie groźna subkultura. Palenie kościołów i bezczeszczenie cmentarzy to zaledwie wierzchołek góry lodowej. A dalej jest znacznie gorzej. Mordy rytualne, narkotykowe orgie, wymazywanie świadomości, manipulacje psychiczne prowadzące do samobójstwa. Skandynawskie sekty satanistyczne są nasycane treściami pogańskimi rodzimej, starogermańskiej proweniencji. Tajemne obrzędy wikingów, skalpowanie ludzi, ofiary z żywych zwierząt…

– Piekło – wydukał prokurator, z wyraźnym żalem oderwawszy wzrok od zgrabnej towarzyszki Murzyna.

– Wal, o co chodzi, Jarek. Prosto jak z mostu. Wiesz o tym, że i tak powiem, co będę chciał.

– Prowadziłeś dwie sprawy, w których profesor Jan Czekański był biegłym. – Pater ugryzł się w język, aby nie poprawić frazy „prosto jak z mostu". – Co to były za sprawy i jakie ekspertyzy sporządził Czekański?