– Dzięki, Krzysztofie. Już i tak mi nic więcej nie powiesz, prawda?
– Prawda. – Prokurator otarł pot z czoła.
– No to idę. Cześć! Dzięki raz jeszcze. Obejrzę mecz w domu.
Masio zastąpił mu drogę. Paterowi zrobiło się słabo na myśl, że musi teraz przemierzyć kilka ulic, aby dotrzeć do samochodu. W olfaktorycznej wyobraźni czuł już woń rozgrzanego pojazdu – coś pomiędzy smrodem spalonej gumy i zakurzonej nory. Z wyraźną ulgą przyjął zatem zachowanie prokuratora, które choć na chwilę oddalało go od momentu wejścia do rozpalonej toyoty.
– Jarek, coś za coś. – Masio odruchowo uniósł dwa palce, choć w polu jego widzenia nie było barmana, który by mu podsunął kolejne dwie wódki. – Ja ci coś powiedziałem, to i ty mi coś powiedz. Powiedziałeś, że należy postawić na Portugalię. Mnie nie interesuje, na co należy postawić. Mnie interesuje, na kogo ty postawiłeś. Powiedz mi, Jarek, kogo obstawiłeś?
– Portugalię – odpowiedział Pater i uścisnął rękę Masia.
– Chcesz mnie zbyć cienkim bajerem. – Prokurator wyrwał z jego uścisku mokrą, miękką dłoń. – Jesteś taki, kurwa, cwany? Wiesz, jak cię nazywają, Pater? Wiesz?
Pater szedł noga za nogą. Nie wiedział, jak go nazywają. I prawdę mówiąc, nie chciał wiedzieć. Teraz interesowało go tylko jedno: jak dotrzeć do ludzi, którzy mają wstęp do kancelarii tajnej.
Szpital Akademii Medycznej w Gdańsku,
2.07.2006, 11:50
„Może pan porozmawiać z Marcińcem. Najlepiej koło 12.00". Wiadomość nadeszła esemesem od Kuleszy. Dziesięć minut przed południem Pater znalazł się w niedużym pokoju, w którym stało jedno łóżko. Przemysław Marciniec w niczym nie przypominał uwodzicielskiego wykładowcy. Ciemna karnacja skandynawisty stała się bladosina. Zupełnie, jakby go ktoś posypał talkiem – pomyślał Pater. Kilka przewodów łączyło ciało chorego z aparaturą otaczającą łóżko. Wenflonem tłoczone były środki przeciwbólowe, jedna z rurek wystawała z nozdrzy. Wydawało się, że Marciniec śpi. Jednak gdy Pater podszedł bliżej, szpara w zmrużonych oczach rozszerzyła się.
– Poznaje mnie pan? Widzieliśmy się…
– Pamiętam – wyszeptał Marciniec.
– Podejrzewa pan, kto mógł to panu zrobić?
Krótkie, proste pytania – napominał się Pater. Żadnych zdań wielokrotnie złożonych i kombinacji. Marciniec milczał. Ponownie przymknął oczy.
– Nie będę pana męczył. Muszę zadać jeszcze jedno pytanie – Pater mówił wolno i wyraźnie. – Rozmawiałem długo z pańską siostrą…
Marciniec trwał bez ruchu.
– Czy ma pan coś wspólnego z zaginięciem Czekańskiego?
Pater usłyszał szmer elektrokardiografu. Pochylił się nad Marcińcem.
– Czy zabił pan profesora Czekańskiego?
Skandynawista spał. Pater odczekał chwilę i ruszył do drzwi. Gdy dotknął klamki dającej przyjemny chłód, poczuł, że ma spocone dłonie. Usłyszał chrząknięcie.
– Coś panu opowiem – szept Marcińca był ledwo słyszalny. Pater usiadł na łóżku. – Kilka lat temu spotkałem go na konferencji w Wiedniu. Okazało się… okazało się, że mieszkamy w tym samym hotelu. Drugiego dnia wracałem do pokoju… Zobaczyłem, że stoi na tarasie, do którego wszyscy mieli dostęp… Oprócz nas… oprócz nas nie było nikogo… Nie widział, że stoję za nim… Nie słyszał mnie… Wystarczyło kilka sekund… Po prostu nieszczęśliwy wypadek podczas konferencji…
– Dlaczego go pan wtedy nie zabił?
Marciniec znów zamknął oczy i mówił dalej.
– Pomyślałem sobie, że to żadna zemsta. Nawet by nie zrozumiał, co się dzieje… A po sekundzie leżałby na bruku z rozpryśniętym mózgiem… którym tak się szczycił. Nie… jego musiało spotkać coś straszniejszego… Jakaś kara boża… Aby konał w cierpieniach. Jak ten francuski profesor, co uwielbiał sadyzm i łańcuchy, a w końcu zmarł na AIDS. Wie pan, o kim mówię?
– Nie.
Marciniec milczał. Pater zrozumiał, że to koniec rozmowy. Gdy stał w drzwiach, znów usłyszał chrząknięcie.
– Wie pan, co on tam robił? Tam… na tym balkonie…
Pater zastygł bez ruchu.
– Karmił gołębie… Skurwysyn karmił gołębie…
– Zupełnie jak Bohumil Hrabal.
– Tak… zupełnie jak Hrabal.
W samochodzie pomyślał, że Marciniec jednak nie odpowiedział na jego pytania. Przed oczyma stanął mu obraz jakiegoś secesyjnego hotelu z przełomu XIX i XX wieku. Potem wyobraził sobie mózg rozbryzgujący się na kamiennej kostce. Mózg, którym Czekański tak się szczycił. Przypomniał sobie oskalpowane zwłoki Maziarskiego. Skalp. Może to jakiś znak? Przestroga, by nie kombinować i nie wierzyć za bardzo swojemu rozumowi?
Ruszył gwałtownie sprzed Akademii Medycznej i spojrzał w tylne lusterko. Pusto. Nikt za nim nie jechał. Żaden ford za nim nie jechał. Nerwy Mam zszarpane nerwy – pomyślał.
Sopot, 2.072006, 21:00
Po raz pierwszy od wielu dni wiadomości w TVN-ie brzmiały optymistycznie. Podobno rząd porozumiał się ze strajkującymi, a do omówienia pozostały tylko „techniczne szczegóły". Tak przynajmniej zapewniał jeden z polityków, nieodmiennie kojarzący się Paterowi z Dannym DeVito. W dzisiejszym świecie każdy może być politykiem – myślał tak zawsze, gdy przypominała mu się myśl o karierze, jaką mógłby zrobić w dyplomacji.
Druga wiadomość była jeszcze lepsza. Zbliżało się załamanie pogody, co dobitnie ukazywały zdjęcia satelitarne i strzałki frontów atmosferycznych przemieszczających się nad Europą. Prezenterka mówiła ciepłym głosem, jakby chciała pocieszyć tych, co rozpoczęli lipcowe urlopy.
Pater w zmianę pogody nie wierzył, nie odczuwał łupania w skroniach ani skoków ciśnienia. Postanowił obejrzeć jeszcze prognozę pogody w programie pierwszym. Może przy okazji – myślał – zobaczę tego prezentera, którego zdjęcie pokazywał mi Marian Hoży. „On z przepowiadania pogody uczynił prawdziwy teatr" – z przejęciem opowiadał emerytowany wojak. Najpewniej w dzisiejszych czasach każdy może być aktorem.
Rok po odejściu Izy złapał się na tym, że regularnie ogląda nie tylko wiadomości sportowe, ale i pogodę. Jakby wzrosło jej znaczenie. Zapamiętał, co powiedziała kiedyś w telewizji jakaś kobieta. Starzy ludzie oglądają prognozę pogody, bo to teatr życia, w dodatku codziennie z nowym spektaklem. Może mój wiek biologiczny – pomyślał wtedy Pater – nie ma znaczenia. Psychicznie upodabniam się pewnie do skamieliny. Nic dziwnego, że ludzie odwracają się ode mnie. Za dwadzieścia lat pozostanie mi przytułek dla samotnych i pogoda w telewizji, na znak, że jeszcze żyję.
Do prognozy zostało dziesięć minut, gdy zadzwonił telefon.
– Mamy go! krzyczał Kulesza.
– Czekańskiego?
– Nie, tego, co chciał zabić Marcińca.
– Znamy go?
– Kartoteka nie jest tak gruba jak powieści tego… no… wszystko jedno zresztą – Kulesza jąkał się coraz bardziej.
– Dostojewskiego – podpowiedział Pater.
– Może być Dostojewski – w glosie Kuleszy słychać było ulgę. – Więc kartoteka nie jest tak gruba, ale trochę już w niej jest.
– Kto to?
– Andrzej Dziurawiec. Dla kolegów Dziurawy albo Dziura. Byczek z Sopotu.
– Na pewno on?
Kulesza westchnął.
– Na pewno to dostaliśmy w dupę na mistrzostwach. Ale tak, to on.
– To muszę z nim pogadać. Ale jestem na urlopie. Da się?
W słuchawce usłyszał kolejny świst Kuleszy.
– Przecież właśnie dzwonię. Dziura pracuje w barze „Przystań".
– Modny sezonowy bar na plaży. Co ty chcesz? Zabawić się w Słoneczny patrol?