– Chce pan z nim pogadać czy nie? Nasi chłopcy zrobią, co trzeba. A my posiedzimy sobie pod parasolem, nie?
Pater milczał.
– A swoją drogą to zabawne, co?
– Co takiego?
– Dziurawiec, Marciniec. Że Dziurawiec podziurawił Marcińca – Kulesza zaśmiał się.
Tym razem westchnął Pater.
– Nie pierwszy raz mam wrażenie, że różnimy się poczuciem humoru. Ale przyjedź po mnie. Posiedzimy pod parasolem.
Po drodze Kulesza opowiedział, jak znaleźli Dziurawca. W telefonie Marcińca przeczytali esemesy. Numer, z którego je wysłano, należał do jego studentki.
– Mówiła, że miała spotkać się z Marcińcem, ale w ostatniej chwili zmieniła plany. – Kulesza dojeżdżał wśród gęstniejącej kolumny samochodów do Alei Wojska Polskiego w Sopocie. – Ale cała się trzęsła. Myślę: niedobrze, dziecko, oj, niedobrze.
– A dlaczego zmieniła plany?
– Tego nie umiała wytłumaczyć. I trzęsła się coraz bardziej. To zapytałem, czy chce odpowiadać za współudział w usiłowaniu zabójstwa. Wtedy pękła. No rusz się, kurwa!
– Tak jej powiedziałeś?
– Nie, to do tego z przodu, przed nami. – Kulesza wściekle zatrąbił na kierowcę blokującego ulicę. Pater spojrzał na podwładnego z niesmakiem.
– Tyle razy prosiłem cię… – Machnął ręką. – Dobra, nieważne. No i co? Zazdrosny chłopak?
– Zazdrosny do bólu.
– Nie rozumiem tylko, jak to się dzieje, że studentka wiąże się z gangsterem. – Pater kręcił głową.
Kulesza zahamował i patrzył ze zdumieniem na nadkomisarza.
– Pan naprawdę nie zna życia. – Pokręcił głową. – Przeciwieństwa się przyciągają. Brzydkie lgnie do ładnego, mądre do głupiego… A poza tym opowiadał jej, że go zmieniła. Że dzięki niej wyszedł na prostą…
Tym razem ktoś zatrąbił na Kuleszę.
– No to trochę mu ten marsz po prostej spowolnimy – wycedził przez zęby Pater.
Przed barem spotkali się z dwoma policjantami. Tak jak się spodziewali, pod parasolami był tłum spragniony kolorowych drinków, smażonych ryb i piwa.
Z głośników dobiegał jakiś dyskotekowy przebój, który Pater słyszał w sezonie letnim od lat.
– To ten. – Jeden zrobił ruch głową w kierunku umięśnionego, który zbierał naczynia ze stolika pod jednym z parasoli. – Zajęliśmy dwa stoliki. Ten – znów wskazał głową – jest dla was, my siedzimy o tam.
– Wchodzicie do środka? Tam chyba pewniej.
– Jak stoi za barem, to ja nie wiem, co ma pod ladą. Nóż, giwerę. A poza tym tam sporo butelek i kieliszków, pokaleczyć się można. Poczekamy, aż wyjdzie.
Nikt nie przewidział tego, co nastąpiło. Chłopak zgarnął śmieci spod parasoli i ruszył w stronę wejścia do restauracji. Nagle odwrócił się i podszedł do stolika, przy którym usiedli Pater i Kulesza.
– Ma pan może ogień? – Kulesza uniósł się i szperał po kieszeniach. Gdy zobaczył zapalniczkę, przytrzymał obiema rękami wyciągniętą w jego stronę dłoń zwieńczoną grubą bransoletą. – Poza tym ciekawi mnie – patrzył chłopakowi w oczy – czy masz ze sobą ten nóż. Ten co ostatnio.
Potem zdarzyło się coś, na co Pater patrzył, jakby oglądał powtórkę strzelanej bramki. Chłopak wyszarpnął dłoń i uniósł ją w kierunku barowego parasola z napisem „Żywiec". Wyjął bolec podtrzymujący żebra, a parasol oplótł Kuleszę niczym gigantyczny owad ofiarę. Byczek staranował sąsiedni stolik. Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, piski i przekleństwa. Wtedy na chłopaka runęło czterech mężczyzn, którzy pojawili się nie wiadomo skąd.
Dziesięć minut później Kulesza wciąż ciężko oddychał.
– Będziesz odpowiadał, Dziura, za usiłowanie zabójstwa i jednego możesz być pewien… – Dziurawiec patrzył z pogardą na niższego o głowę, dyszącego policjanta. – Możesz być pewien – ciągnął Kulesza – że zamiast piasku na plaży będziesz miał długi pocałunek z pryczą, a zamiast jodu nawdychasz się smrodu celi.
– Nie chciałem go zabić, chciałem nastraszyć. To miał być żart.
– Żart?
– Tak.
– No to, Dziura, jeszcze jedno ci powiem. Różnimy się. A wiesz czym? – Kulesza wycelował palec w chłopaka. – Poczuciem humoru, „Dziura". Poczuciem humoru.
Dom Seniora „Eden", 3.07.2006, 19:00
Doktor Borucki był żwawym sześćdziesięciolatkiem o rumianej twarzy. Każdy, kto się z nim spotykał, miał nieprzeparte wrażenie, że został teleportowany z czasów sarmackich. To nie brało się ani z wąsów, bo tych Borucki nie miał, ani ze słów typu „waszmość" czy „asan", bo takich nigdy nie używał. Brało się to z niezwykłej witalności i demonstracyjnego wręcz zdrowia doktora. Jego czerwona twarz tryskała humorem, a pod białym kitlem prężyły się stalowe mięśnie. W rzeczywistości jego twarz kipiała od nadciśnienia, barwa cery była efektem zamiłowania do koniaku, a pod fartuchem odkładał się spory „mięsień dyrektorski", który był doskonale widoczny właśnie teraz, kiedy w swoim gabinecie doktor siedział w skórzanym fotelu, a jego brzuch, opięty koszulą z krótkim rękawem, wylewał się prawie z pogniecionych lnianych spodni. Każdy rozmówca Boruckiego stwierdziłby, że doktor jest nałogowym palaczem, nawet gdyby teraz nie palił jednego goldena za drugim. O nałogu świadczył gruby, zdarty od nikotyny głos. Pater miał dziś wątpliwą przyjemność bardzo bliskiego zapoznania się z nikotynizmem Boruckiego. W gabinecie wisiały smugi dymu. Najwyraźniej dla lekarza nie istniało pojęcie szkodliwości biernego palenia.
– Dzisiaj wieczorem pan doktor też ma dyżur? Tak jak przedwczoraj? – zapytał Pater, oganiając się od dymu.
– Faktycznie, dyżur nocny miałem chyba przedwczoraj – odpowiedział wolno Borucki, zamyślając się na chwilę, jakby przypomnienie sobie tamtego dnia było dla niego wielkim wysiłkiem. – A dzisiaj… No cóż… Dziś nocuje w „Edenie" cały personel. Wszyscy dostają kociokwiku, bo jutro przybywają touroperatorzy…
– Kto taki? – Pater z trudem się powstrzymał przed wygłoszeniem filipiki przeciwko zalewowi zapożyczeń z angielskiego.
– Touroperatorzy. Są to ludzie pośredniczący w organizowaniu wypoczynku. Zarabiają na prowizji od biur podróży. Dyrektor Libling wpadł na genialny pomysł – w głosie Boruckiego zabrzmiała ironia – żeby zatrudnić ich jako pośredników napędzających nam starców. Ci touroperatorzy przyjeżdżają jutro. Czeka ich godne przyjęcie. Najpierw prezentacja w sali multimedialnej, potem zwiedzanie całej naszej umieralni, a potem grill i ochlaj w ogrodzie. Wszyscy od rana dezodorantują budynek, aby, broń Boże, nie doszedł do nozdrzy touroperatorów smród śmieci z wysypiska. Była nawet straż pożarna i zlikwidowała dwa gniazda os. Jutro wszystko będzie tipes-topes.
Doktor Borucki był prawdziwym błogosławieństwem dla przesłuchującego. Poproszony jedynie o zdefiniowanie nieznanego Paterowi terminu, zdradził negatywne nastawienie do Liblinga i do placówki, o której mówił bez śladu „politycznej poprawności". Irytująca wydała się nadkomisarzowi obłuda Boruckiego. W końcu nikt go nie trzyma pod karabinem w tej umieralni, pomyślał. Zarabia spore pieniądze i bawi się w kontestatora. Ma za co się buntować. Postanowił nie poruszać tego wątku. Nierozsądne byłoby zniechęcanie tak ważnego, gadatliwego świadka.
– A ludzie z ABW nie wystraszą tych pośredników? – zapytał, starając się nadać głosowi ton szczerej i bezinteresownej ciekawości.
– Już ich nie ma – uśmiechnął się lekarz. – Zwinęli się po tym blamażu z kajdankami.
– Skąd pan wie, panie doktorze, o sprawie z kajdankami?
– Ojciec dyrektor! – Borucki roześmiał się głośno, jakby porównanie Liblinga do katolickiego magnata medialnego było świetnym dowcipem; Pater nie wyprowadzał go z błędu i ryczał z równym zapałem. – Ojciec dyrektor nie należy do ludzi dyskretnych. Roztrąbił dokoła o seksualnych upodobaniach tajnego agenta. ABW podwinęło ogon i czmychnęło, a padre nie płakał za nimi zbyt długo.
Borucki włożył rękę za koszulę rozpiętą prawie do pasa i podrapał się po siwej szczecinie pokrywającej pierś. Prysło gdzieś wrażenie sarmackości, jakie na początku miał Pater. Nadkomisarz widział teraz przed sobą starego niechluja, który pewnie wieczorami ogląda filmy porno, rankami węchem sprawdza czystość zużytej bielizny, w pracy podszczypuje pielęgniarki i pewnie czuć mu z ust. Każdej kobiecie – niezależnie od wieku – proponuje natychmiast przejście na ty. Stary brudas szeroko zarzuca sieci, kierując się pewnie dewizą byłego prezydenta: „Rzucaj wędą, a ryby będą". Pater otrząsnął się z tych myśli. Wiedział, że nie ukryłby lekceważenia, a nawet pogardy dla rozmówcy, gdyby pozwolił, by zawładnęło nim przekonanie o jego niechlujstwie i smrodliwości.