Выбрать главу

– Patrz, jak stara zasuwa. – Lekarz stanął obok Patera i oparł się na poręczy. Towarzyszył mu zapach dezodorantu do wnętrz marki „Brise", którym pewnie wypachnił swój gabinet. – I jest bardzo, bardzo ciekawska, choć jedną nogą nad grobem…

Pater miał dość Boruckiego. Zrozumiał to w chwili, kiedy uświadomił sobie jego dalszą bezużyteczność w śledztwie. Już nic więcej z niego nie wyciągnie. Uradował się. Nie będzie już musiał znosić jego smrodliwej nikotynowej obecności. Schizofrenicznego rozdwojenia na Dostojewskiego i Zagłobę. Hipokryzji, z którą kąsał rękę wypłacającą mu hojne pensje. Głupich uwag o starych, samotnych ludziach, którym odbierał godność swym ozorem. A nade wszystko nie będzie musiał znosić potworków językowych. „Touroperatorów". Padre direttore. Idiotycznych zwrotów „Jaro" i „Jarecki". I błędów frazeologicznych typu „jedną nogą nad grobem". Mówi się przecież „jedną nogą w grobie" albo „jedną nogą na tamtym świecie"! Wiedział, że błędna fraza była kroplą, która przelała czarę. Mimo wszystko postanowił nie rozstawać się w niezgodzie z lekarzem i go nie poprawiać. Nie trzeba ludzi zniechęcać do siebie.

– Dziękuję panu doktorowi za pomoc – powiedział Pater, kłaniając się z daleka; dotyk jego ciepłej dłoni byłby dla policjanta nie do zniesienia.

– Chyba przeszliśmy wcześniej na ty? – Uśmiech zastygł na twarzy Boruckiego.

– Nie przypominam sobie – odrzekł Pater dobitnie i poszedł szybko korytarzem.

Czuł na plecach wzrok Boruckiego. Zniechęcanie ludzi to moja specjalność, pomyślał. Szybko porzucił jednak tę refleksję. Nic go teraz nie mogło rozpraszać. Pater, nienawidzący smrodu, stał przed najcięższą próbą w policyjnej karierze. Najbliższe kilka godzin miał spędzić na wysypisku śmieci.

Wysypisko śmieci niedaleko Domu Seniora „Eden",

4.07.2006, 1:10

T-shirt Patera nadawał się do wyżęcia. Tuż po północy zaczęło padać. Pierwsze od wielu dni krople deszczu nie przynosiły ulgi, podobnie jak silne podmuchy wiatru. Pater stał wśród drzew od godziny. Po rozmowie z Boruckim wsiadł do toyoty i odjechał w stronę Gdańska. Po czterech kilometrach, gdy upewnił się, że nikt za nim nie jedzie, zawrócił. To szaleństwo – pomyślał. – Czyste szaleństwo. Łamię wszelkie procedury. A zwłaszcza procedurę najświętszą. Tę, która dotyczy własnego bezpieczeństwa. Wiedział, że nie powinien iść sam. Powinien zadzwonić przynajmniej po Wielocha. Wyjął telefon i rozmyślił się. Zrobię to sam. Po swojemu. Zwłaszcza że nie ma żadnej pewności, czy przeczucia nie są mylne.

Znalazł przecinkę w lesie i spojrzał na licznik. Siedem kilometrów. Był kilometr od „Edenu". Klucząc, minął główną bramę. Od bocznego wjazdu odchodziła ścieżka w głąb lasu. Tą drogą powinien dojść do wysypiska. Z samochodu zabrał latarkę. Nocą w lesie wszystko przybiera monstrualne rozmiary. Wydawało mu się, że chrzęst suchych jak wiór gałęzi słychać w promieniu wielu kilometrów. Liczył kroki. Zrobił ich kilkaset, pomagając sobie światłem latarki. Od czasu do czasu się zatrzymywał, by nasłuchiwać, czy ktoś idzie. Wreszcie wiedział, że jest na właściwej drodze. Smród gnijących resztek, woń pleśni i butwiejących papierów potęgowały się z każdym metrem. Dotarł do niewielkiej polany, na której wznosiła się góra odpadków. Część popakowano w worki foliowe, inne walały się luzem. W pierwszej chwili pomyślał coś głupiego. Przecież trzeba zadać sobie sporo trudu, by zrobić w takim miejscu zwałkę. Trzeba kolosalnej odwagi i znajomości miejsca, by dojechać na polankę samochodem, a śmiałków na motorach, objuczonych wypchanymi workami, nie mógł sobie wyobrazić. Poświecił latarką. Wysypisko przypominało stożek o średnicy ośmiu-dziesięciu metrów i wznosiło się na wysokość pierwszego piętra. Jeśli dobrze widział, na samej górze leżał eternit zerwany z dachu. Mieszkańcy Wybrzeża wykorzystywali upały na remont domów, a firmy dekarskie rozwiązywały sprawę rakotwórczych odpadków po swojemu. Pater znalazł dogodny punkt obserwacyjny i czekał. Gdy zaczęło wiać, poczuł mdłości. Wysypisko nie jest dobrym inhalatorem – pomyślał. Nagle zamarł. Coś ruszyło w jego stronę i osiadło na koszulce. Był to papier wymazany jakimś smarem. Poświecił latarką i zobaczył, że w smarze zanurzony jest jakiś owad. Z obrzydzeniem odrzucił papier i na próżno zaczął szukać chusteczki. W kieszeni miał wprawdzie plik kartek, ale nie chciał ich użyć. Gdy deszcz przybrał na sile, raz jeszcze podszedł do wysypiska. Znalazł tekturę i przykrył nią głowę. Zobaczył drewnianą nogę od stołu i podniósł ją. Nie wziął pistoletu. Jak zwykle, kurwa, nie wziąłem pistoletu. A tyle razy sobie obiecywałem. Czasy się zmieniły i na Wybrzeżu nie było już miejsca dla kopii porucznika Columbo. W barze „Przystań" Kulesza wiele ryzykował. Teraz on sam ryzykował jeszcze bardziej.

Nagle wydało mu się, że słyszy jakiś nowy dźwięk, który nie był ani szumem drzew, ani odgłosem kropel deszczu spadających na ściółkę. Nie mylił się. Na ścieżce, tej samej, którą tu przyszedł, zobaczył blady snop światła latarki. Było coraz mocniejsze. Po chwili ujrzał kogoś w sztormiaku. Postać z nasuniętym kapturem zbliżyła się do wysypiska. Pater słyszał szelest przerzucanych odpadków, z początku rytmiczny i systematyczny, a później 'coraz bardziej gwałtowny.

Usłyszał ryk. Nie, to nie był ryk. Człowiek w sztormiaku rzygał. Pater wyszedł zza drzew i skierował latarkę w stronę kaptura. W prawej dłoni trzymał nogę od stołu.

– Dobry wieczór – powiedział. – Wybrał się pan na spacer, panie Marianie? W taką pogodę?

Marian Hoży otarł wymiociny z kącików ust.

– Przecież mówiłem, że cierpię na bezsenność – wycharczał.

– Wysypisko śmieci to nie jest miejsce do spacerów. Nawet dla ludzi cierpiących na bezsenność. A zwłaszcza takich, którzy mają kłopoty z żołądkiem. O, niech pan zobaczy… – Pater skierował latarkę na sztormiak w okolicy brzucha. – To najlepszy dowód.

Hoży spojrzał w dół. W tym samym momencie poczuł, jak kawał drewna wbija mu się w mostek, a czyjeś ręce przeszukują kieszenie. Hoży upadł na kolana i znów zaczął wymiotować.

– Przepraszam. Musiałem sprawdzić, czy możemy spokojnie porozmawiać. – Pater stał dwa kroki od pułkownika. – Jako emerytowany oficer ma pan pewnie pozwolenie na broń. I pewnie w ukryciu trzyma pan coś w swoim pokoju, co?

Hoży jęknął.

– Pogadajmy, panie pułkowniku. Może tego szuka pan tu, w środku nocy, gdy wszyscy śpią?

Pater wyjął z tylnej kieszeni kilka kartek. Wiatr zafalował nimi jak skrzydłami rozbudzonego nocnego ptaka, szykującego się do lotu.

– Domyśla się pan, co to jest. To zapiski Czekańskiego. Bał się pan, że tu będzie coś o panu. Jeśli to sprawi panu satysfakcję, powiem, że te przypuszczenia są słuszne. Odczekał pan w „Edenie", aż wszyscy pójdą spać, i postanowił odnaleźć te notatki. Miałem wrażenie, że ktoś podsłuchuje moją rozmowę z doktorem Boruckim. Dlatego powiedziałem bardzo głośno, że dopiero jutro pójdę przeszukać wysypisko. Miałem nadzieję, że podsłuchujący dzisiaj tu trafi, żeby ubiec policję. Na korytarzu widziałem panią Jadwigę. Ale to nie ona stała pod drzwiami. To pan podsłuchiwał. Tylko że – Pater znów zamachał kartkami – te notatki mam ja. I proszę mi wierzyć: to, co Czekański pisze o panu, to będzie mocny argument dla sądu.

Hoży ciężko dyszał. Włosy na czole skleiły się. Spływała po nich strużka deszczu. Pułkownik odwrócił się w stronę wysypiska. Znalazł wyszczerbioną pilśniową płytę i usiadł na niej.

– To był naprawdę straszny człowiek – powiedział, nie podnosząc głowy.

Dorn Seniora „Eden", 15.12.2005, 21:25

– Wiem, droga Adelo, co sobie teraz myślisz. Obleśny starzec szepczący ci coś do ucha. Kąsający słowami. Jak wielki pająk z kosmatymi odnóżami i wielkimi oczami wpatrującymi się w ciebie. Kochasz te zwierzęta, prawda? Daj znać, że kochasz…