Выбрать главу

Drobne ciało zatrzęsło się. Zdawało się, że jeszcze chwila, a wózek Adeli Woźniak, wprawiony w drgania, zacznie jak oszalały wibrować po pokoju.

– Ciii… Uspokój się, bo jeszcze ktoś usłyszy. Albo one usłyszą. Dostaną się do twojego łóżka. Dlaczego płaczesz, Adelo? Przecież chcę tylko pomóc…

Czekańskim wstrząsał bezgłośny śmiech. Nagle podszedł do wózka i obrócił go gwałtownie na środku pokoju.

– Zaraz… o czym to ja mówiłem. Aaa… kosmaty pająk… Też jestem jak pająk. Rozpinam wokół ciebie sieć. Oplatam cię nicią. Tylko że to jest nić strachu i wyobrażeń. Nie ma już pająków. Wszystkie mieszkają w tobie… W twoim ciele. Twoje żyły i aorty są ścieżkami ich spacerów. Pamiętasz, pokazywałem ci ostatnio atlas. Musiałem się sporo natrudzić, bo zamykałaś oczy. Musiałem cię uderzyć. Uwierz, nie sprawia mi to żadnej przyjemności. Pokazywałem ci coś strasznego. Duży, czarny pająk zamieszkujący ciemne piwnice. Perfekcyjnie przystosowany do życia w środowisku, w którym przyszło mu istnieć. A my? A czy my jesteśmy przystosowani? – Czekański zachowywał się, jakby był w sali wykładowej. – Czy ty, Adelo, jesteś przystosowana? Nie jesteś. I dlatego skazałaś się na pożarcie. Ten pająk… – Czekański próbował sobie coś przypomnieć. – Jak on się… Cholera… – zdenerwowany kopnął w oponę wózka. – Ale na pewno pamiętasz… Chiracantium punctorium, zwany kolczakiem zbrojnym. Głowotułów w kolorze krwi… Żółty odwłok… No i odnóża z czarnymi butami, w sam raz na pogrzeb. Jadowity mały stwór, co? Pamiętasz, obiecałem, że ci takiego przyniosę.

Wózek z ciałem znowu zadrgał.

– Powoli, naprawdę. Po-wo-li. Więc Spinoza… Aha, nie wiesz pewnie, kto to był… Więc Spinoza, wielki filozof, hodował olbrzymiego pająka. Najbardziej podziwiał te potwory za konsekwencję i systematyczność, z jaką zabierały się do ofiar. Determinizm. Bezwzględny determinizm. To było bliskie jego koncepcji postrzegania świata i, muszę powiedzieć, ją sam też to najbardziej cenię w pająkach. Tę zdecydowaną powolność i nieuchronność końca… Chirurgiczna precyzja. Jak wiesz, i chirurgia, i precyzja są mi bardzo bliskie… Bardzo…

Czekański podszedł do okna. Odwrócił się w stronę Adeli Woźniak i wyciągnął rękę.

– Chiracantium punctorium… Obiecałem, że ci go przyniosę… Nie trzęś się tak…

Zrobił trzy kroki w kierunku wózka. Zaciśniętą dłoń trzymał blisko twarzy szarpiącej się kobiety.

– W przypadku arachnofobii, a tak nazywa się twoja choroba, stosuje się terapię implozywną. Szok, po którym wszystko ustępuje. Położę ci go teraz na twarz. Zobaczymy, jak się spiszesz… Masz!

Otworzył dłoń. Była pusta. Adela Woźniak wiła się na wózku. Czekański zaśmiał się, głośniej tym razem.

– Teraz żartowałem… Ale, uwierz mi, żarty się skończą. Żarty się wkrótce skończą. Z pająkami nie ma żartów Dobrych snów, Adelo… Kosmatych snów…

Zaśmiał się i zamknął za sobą drzwi.

Wysypisko śmieci niedaleko Domu Seniora „Eden",

4.07.2006, 1:30

– Skąd pan się domyślił, że to ja? – Marian Hoży wciąż wpatrywał się w puszkę po paprykarzu wymytą przez deszcz.

– Bezsenność. Dzisiaj pan powiedział, że cierpi na bezsenność. Wiem, co to znaczy… Sam coś takiego miałem kilka lat temu… Nie wiadomo, co ze sobą zrobić. Chodzi się z kąta w kąt, od łazienki do lodówki… Pan ma w „Edenie" więcej przestrzeni. Podobno ściany mają uszy, a pan lubi podsłuchiwać, prawda? Znając pańskie zainteresowania, spodziewam się, że chciał pan usłyszeć coś innego, ale pewnego wieczoru natknął się pan na scenę z udziałem Czekańskiego i pani Adeli. Tak było?

Hoży przytaknął.

– Zrobił pan Czekańskiemu awanturę. To wtedy nazwał pana „sflaczałym trepem", prawda?

– Powiedziałem o tym Liblingowi. O tym, że Czekański dręczy panią Adelę. Ale nie dał wiary. A pani Adela… cóż… sam pan wie… Nie mogła nic powiedzieć… A ten idiota Libling w kółko swoje: że Czekański to sława, prestiżowy klient, vip i takie tam duperele. Tyle że problem niespodziewanie się rozwiązał…

– Gdy pani Adela spadła ze schodów, tak? Hoży potwierdził.

– A potem znów się zaczęło. Tym razem z panem Kaziem?

– Jadwiga Duraj… Kojarzy pan? – niespodziewanie powiedział Hoży. – Ta… ta Marilyn Monroe dla ubogich… Raz się starucha przydała. – Paterowi wydawało się, że pułkownik się uśmiechnął.

– Powiedziała panu, że w „Edenie" coś straszy po nocach?

– Skąd pan wie?

– Ja wiem naprawdę wszystko. – Pater starał się, by zabrzmiało to przekonująco.

– Oczywiście, nic nie straszyło. Za to Czekański – Hoży zacisnął pięści – znęcał się nad Kaziem. Ten sam przypadek – paralityk, na wózku, bezbronny… A Kazio stracił chęć do życia. Wolę walki… Musiałem coś zrobić…

– Więc wysyłał pan esemesy z pogróżkami? Czekański w pierwszej chwili się przestraszył. Powiadomił nas, że ktoś grozi mu śmiercią. Ale z „Edenu" nie wyjechał. No i znów zajął się Kaziem.

– Musiałem to zrobić. – Hoży się podniósł. – Ten sadysta jebany by go wykończył. A Kazio… nawet Jadwiga… to moja jedyna rodzina. Nie moja córka i nie ci z seriali… – Hoży wyprostował się i patrzył Paterowi w oczy. – Wiedziałem, że Czekański wieczorami spaceruje. Ostatnio później niż zwykle. Najpierw partyjka z tym nowym, Maziarskim, potem spacer. Nie wiedziałem, że chodzi tu wyrzucać te notatki.

– W nocy z siedemnastego na osiemnastego czerwca poszedł pan za nim…

– I powiedziałem mu, żeby się stąd zabierał. Uraczył mnie opowieścią. Twierdził, że potrafi odnaleźć ranę w człowieku warzywie… Pozornie nieobecnym, wegetującym… W każdym… Śmiał się, że to on zabił panią Adelę, ale to przecież nieprawda. – Hoży spojrzał na Patera, szukając potwierdzenia. – Zrozumiałem, że on zniszczy Kazia. Bo Kazio wszystko rozumie i jest całkiem bezbronny. Czekański zajmował się jakimiś symbolami… Ranami symbolicznymi… Sam potrafił je również zadawać… Wystarczy, że znalazł czyjś słaby punkt, jakąś fobię… Tak jak w wypadku pani Adeli… Musiałem chronić Kazia… – Hoży mówił coraz mniej składnie.

– Co się potem stało?

– Podniosłem kamień i roztrzaskałem mu głowę. Żałuję tylko, że umarł, śmiejąc się. A potem zaciągnąłem go tu. – Pułkownik wskazał piramidę śmieci. „- Leży tam w środku, przykryłem go eternitem. Żeby jeszcze po śmierci dostał raka! Miejsce ścierwa jest na śmietniku!

– Jakby dobrze poszło, nikt by go nie znalazł. Gdy pani Jadwiga wspomniała mi o tym wysypisku, przyznaję, zupełnie to przeoczyłem. – Pater odrzucił nogę od stołu. – Zdaje się, że słaliście jakieś monity…

– I to z powodzeniem. Wysypisko miało być zlikwidowane dwudziestego czerwca.

– Tymczasem miał pan pecha. Strajki się przedłużyły i wszystko stanęło.

Hoży przytaknął.

– To ja teraz powiem panu, pułkowniku, po co przyszedł pan tu naprawdę. Wiedział pan, że będę szukał notatek i że przekopię tę całą górę śmieci. Chciał pan wydobyć Czekańskiego, ukryć go gdzie indziej, a w sprzyjającym momencie zakopać.

– Gówno powinno razem z gównem leżeć. – Pułkownik popatrzył zaczepnie na Patera.

– Powiedzmy, że się nawet z panem zgadzam. Ale to tylko pierwszy punkt. Teraz punkt drugi. Dlaczego zabił pan Maziarskiego? Przyszedł do pana i…

– Jak to zabił?! – Hoży krzyczał. – Jak to zabił?! Przecież on miał zawał! W co, gnoju, chcesz mnie jeszcze wrobić?! – Pułkownik potrząsał Paterem.

– Przyszedł i wtedy ty…

– Jak to przyszedł?! Przecież on jeździł na wózku! O co ci, synu, chodzi?! Czekańskiego zabiłem i zrobiłbym to ponownie, ale Maziarski… – Hoży nagle się uspokoił. – Daję panu słowo honorowe oficera Wojska Polskiego… – Znów patrzył Paterowi w oczy -…że z Maziarskim nie mam nic wspólnego. Jeśli to wszystko jest prawda…