Выбрать главу

W jakim amerykańskim filmie tak mówili? Odzyskanie głosu przez Patera było bolesne, każde słowo huczało w głowie, każda głoska cięła i drapała po gardle.

– Gdzie się tego nauczyłeś, panie Groźny?

Kiedy to powiedział, zrozumiał, że przesadził. Uświadomił sobie, że drażnienie napastnika jest dobre w powieściach Alistaira MacLeana, w rzeczywistości pozaliterackiej zaś jest poważnym błędem. W książkach starego mistrza kończy się zwykle cudownym ocaleniem, bohater ostatkiem sił zabija swojego kata i cały chaos świata się uspokaja, burza cichnie, a czytelnik zasypia. W rzeczywistości oprawca się poci, denerwuje i jest skłonny do nerwowych, gwałtownych ruchów. Tak jak dowódca, który z suchym trzaskiem przeładował pistolet i przyłożył go do kolana Patera. Latarka oświetliła częściowo twarz dowódcy. Nad jego oczami, na czole, przebiegała granica pomiędzy światłem i cieniem. Czarny cień pokrył łysinę i stworzył iluzję włosów. Wtedy Patera przeszedł dreszcz rozpoznania. Widział tę twarz. Z włosami i bez modnego zarostu na brodzie i pod nosem. Popatrzył na trzy głowy w kominiarkach.

– Wodzu! – krzyknął tak głośno, jakby chciał zagłuszyć huk strzału. – Wiem, kto zabił i oskalpował!

W powieściach sensacyjnych napastnik zwykle powstrzymuje się przed strzałem. Ale życie nie jest literaturą.

Dom Seniora „Eden", 4.07.2006, 3:15

Jarosław Pater zagryzał wargi. Bolało. Kiepskim pocieszeniem było to, że mogło jeszcze bardziej boleć, gdyby kula faktycznie zgruchotała kolano i rzepkę, a nie przeszła bokiem, wyrwawszy trochę skóry i mięsa. Bolałoby jeszcze bardziej, gdyby nie opatrzono mu rany. Ale i tak strasznie szarpało. Dlatego zagryzał wargi. Miał nadzieję, że jego rozmówca nie zna przyczyny gwałtownego zaciskania przez niego szczęk. Mężczyzna siedzący w cieniu lampy mógłby chwilę słabości wykorzystać, gdyby chciał unieszkodliwić Patera i uciec. Zwłaszcza że to, co słyszał z jego ust, było straszne, demaskujące i – co gorsza – do bólu prawdziwe.

– Nie umiesz dobrze skalpować – Pater wolno i z dużym trudem cedził słowa – no bo gdzie niby miałeś się tego nauczyć? Zrobiłeś to nieudolnie i na raty. Coś ci przerwało tę czynność. Zostawiłeś Maziarskiego samego na chwilę. To był błąd. Wtedy Maziarski wyjął klej cyjanoakrylowy, który, jako zapalony modelarz hobbysta, zawsze nosił przy sobie. Skleił sobie palce. Powstał z nich jakiś romb, jakby latawiec. Maziarski adresował swoje przesłanie do Czekańskiego, specjalisty od pisma runicznego. Nie wiedział przecież, że profesor leży już pod kupą śmieci. Przedwczoraj pod wpływem pewnej knajpianej sytuacji zapytałem sam siebie: może te sklejone palce były jakimś znakiem runicznym? Może ten latawiec utworzony z jego palców coś znaczy? Wróciłem z tej knajpy i zamiast oglądać mecz Brazylia-Francja, włączyłem internet. I wiesz, co znalazłem na stronach o starogermańskich runach? Mój latawiec, runę „ingwaz", romb stojący na jednym z wierzchołków. Wiesz, jaką grupę dźwięków symbolizuje runa „ingwaz"? Już zaspokajam twoją ciekawość… Ta runa jest czytana jako „ing", dokładnie jak wygłos twojego nazwiska, Libling… Wiesz, co przed śmiercią powiedział Maziarski swoimi sklejonymi palcami? Powiedział: „Zabił mnie Libling"…

– A dlaczego go zabiłem? Proszę mi podać motyw, jaki mną niby kierował? – Dyrektor Libling poruszył się na skórzanym fotelu. Miał na sobie elegancką staromodną bonżurkę z aksamitnymi wyłogami, zza których wystawała jedwabna piżama. Bezsenność w najmniejszym stopniu nie odznaczyła się na jego gładko wygolonej wieczorem twarzy.

– Tego nie do końca rozumiem – odparł Pater, zagryzając wargi.

– A ja nie rozumiem, dlaczego mówi mi pan na ty. Nie piłem przecież z panem bruderszaftu.

– Ma pan rację – wykrztusił Pater. – Jednostronny bruderszaft jest aktem jakiegoś skrajnego paternalizmu. Chyba że jest uświęcony tradycją. Jak w policji. Albo w ABW. Przed chwilą się dowiedziałem, że szef gdańskiego ABW inspektor Fałoch mówił zawsze przez ty do każdego ze swoich podkomendnych. Opowiedzieć panu jedną taką rozmowę?

Delegatura ABW, Gdańsk, ul. Okopowa 9,

10.05.2006, 9:05

Okna gabinetu inspektora Fałocha wychodziły na podwórko. Rzadko kiedy wpadały przez nie promienie słońca i oświetlały ponure wnętrze, po starokawalersku ascetyczne i pedantyczne. Inspektor byłby zresztą bardzo zakłopotany, gdyby urzędował w jasnym, wesołym gabinecie. Nie współgrałoby to z jego wyobrażeniami o pracy w tajnej policji, jak uparcie i nieoficjalnie nazywał ABW. Jego dwupokojowe mieszkanie było – podobnie jak gabinet – ciemne, ponure i porządnie wypucowane. Ponieważ w mieszkaniu również dużo pracował, dopływ słońca do niego reglamentowały, a właściwie uniemożliwiały solidne czarne żaluzje. Słońce było wrogiem Fałocha, a wiosny i lata wprost nienawidził.

Nic dziwnego, że był poirytowany kilkoma jasnymi promykami, które właśnie o tej godzinie przedostawały się do jego jaskini. Denerwowały go również dlatego, że padały na twarz, dzięki czemu stawała się doskonale widoczna i trudniej było ukryć prawdziwe odczucia. Miał przed sobą rozmówcę, któremu nie chciał zdradzać swych prawdziwych emocji, a ten wpatrywał się w niego tak uparcie, jakby właśnie na to liczył.

– Naprawdę nie jestem pewien, Junior, czy on da sobie radę z tą trudną misją – powiedział ostrożnie Fałoch i zastygł z kamienną miną. – Doprawdy czym innym było inwigilowanie za komuny Świadków Jehowy, a czym innym jest przenikanie do tych zbrodniczych sekt…

– On wie o sektach wszystko. – Junior zabębnił palcami o stół. – Interesuje się nimi niemal tak mocno jak modelarstwem. Jestem pewien, że szybko uda mu się ustalić to, co tak bardzo chce pan wiedzieć, panie inspektorze. Dlaczego Czekański pisze na zlecenie prokuratury głupie ekspertyzy, które stają się ważnymi argumentami obrony różnych bydlaków? Albo wygłasza jakieś durne opinie w sądzie, które grzebią szanse oskarżenia? Na skutek tego są zwalniani i uniewinniani członkowie groźnych sekt, na przykład ci sataniści podejrzani o zabójstwo Marty Kozłowskiej.

– Tak – powiedział wolno Fałoch – to rzeczywiście ważne pytanie, Junior. Czy Czekański pisze to z głupoty, roztargnienia, z powodu starczej demencji czy z wyrachowania, bo chce ocalić sekciarzy? Tak to pytanie sformułowałem, kiedy ci powierzałem tę sprawę. A powierzyłem ją tylko tobie – podniósł głos – nie tobie i Romanowi! Poleciłem ci konsultować się z nim, jako wybitnym znawcą sekt, ale nie pozwoliłem ci mówić z nim o samej sprawie!

– Panie inspektorze! – W głosie Madziara zabrzmiało jakby rozbawienie. Przecież pan go zna i wie, że on nie popuści, kiedy usłyszy o jakiejś zbrodniczej sekcie… Dając mi tę sprawę, wiedział pan, że pana stary kumpel nie da mi żyć i tak długo będzie mnie męczył, aż wszystko mu opowiem. No i puściłem farbę… Cała wina spada na mnie. A on chce tę sprawę dalej poprowadzić sam… Oczywiście w ścisłym kontakcie ze mną. Jego atutem są umiejętności szachowe. Potrafi udawać i żółtodzioba, i Karpowa. Był kiedyś arcymistrzem. Gra w szachy to dobry pretekst, aby się zaprzyjaźnić z Czekańskim, który jest wybitnym szachistą.

– Mówisz, Junior, że go znam. – Fałoch zamyślił się na kilka sekund. – Tak, znam dobrze Romana. I dlatego boję się o niego, nie chcę wpierdolić na minę starego kumpla…

– Proszę się o to nie martwić – przerwał mu Madziar. – On dzwoni do mnie o stałych porach, a wie pan, jaki jest obowiązkowy Jeśli nie zadzwoni, to znaczy, że nie żyje…