Выбрать главу

— Uchodzą — głęboko odetchnął Maksym.

…Wkrótce trudno było rozróżnić pośród szybko wirujących gwiazd rytmicznie rozjarzający się punkcik. Wreszcie na ekranie radioteleskopu, blednąc z każdą chwilą, zupełnie rozpłynął się obraz roju. Astronauci w milczeniu spozierali na siebie; wydarzenie nakazywało im zapomnieć o niedawnej kłótni.

— Czyżby się przestraszyły? — Loy ze zdumienia wzruszył ramionami.

— Nie, one pojęły… — pogrążony w zadumie odezwał się Maksym. — Przestraszyły się. Parę „rakietek” z tego roju bez trudu mogłoby rozbić nasz astrolot. One zrozumiały nas. Nawet nie jest to właściwe słowo „pojęły”… „Rakietki” widocznie dawno już zrozumiały, kim jesteśmy. Być może, że jeszcze na Dziwnej Planecie. Sądząc po tym, że z odległości tysiąca kilometrów zdołały się zorientować w wydarzeniach zachodzących w astrolocie, nie przedstawiało to dla nich żadnego problemu… Jednakże dopiero teraz po raz pierwszy wzięły nas na serio. Tak, tak. — Maksym z uporem potrząsnął głową. — One pojęły, że jesteśmy nie tylko „czymś”: żywą materią, składającą się z białka, lecz i „kimś”. Antoni miał rację: dla „rakietek” było to bez porównania trudniejsze zadanie niż dla nas… Słowem, zrozumiały, że spotkały się z wysoko rozwiniętą myślącą formą życia: życia, które rozwija się według własnych praw, dążąc ku własnym celom. Zrozumiały, że życiem tym nie wolno im ani pogardzać, ani bezceremonialnie w nie wkraczać. Trudno powiedzieć, co im wpoiło taki dla nas szacunek: wymierzony na rój jonolot z antyhelem czy nasza walka? Jak się zapatrujesz na to, Antoni?

— Uważam… nie mogę być waszym kapitanem. Wybierzcie innego.

— Nie przesadzaj, Antoni. — Patrick Loy odparł z urazą w głosie. — Ostatecznie każdy z nas bronił swego punktu widzenia, jak mógł.

— I na razie nie wiadomo jeszcze, po czyjej stronie jest słuszność — dodał Torrena.

— Toni wstydzi się tego, o czym myśmy już zapomnieli… — podrapane policzki Sandra rozciągnęły się w filuternym uśmiechu. — Przecież już nikt nie pamięta, jak myśmy… jak nas… oj! no, słowem… — Ogólny śmiech zmieszał go jeszcze bardziej.

— Nie myśl o tym, Antoni, ot i wszystko. Oczywiście. — Maksym łagodnie położył dłoń na ramieniu Nowaka. — Przecież w końcu ani ty, ani my nie mieliśmy racji… Mów, co chcesz, ale te „rakietki” to mądrale. Jeszcze polecimy na Dziwną Planetę i porozumiemy się z nimi, zobaczysz.

Nawet gdyby Nowaka nie ścisnęło coś za gardło i tak nie potrafiłby powiedzieć swym towarzyszom tego, co pragnął. Były to bowiem me myśli, lecz uczucia — a wyrazić ich nie umiał i krępował się. Po prostu odszedł w stronę wiszącej na ścianie mapy gwiezdnej i studiował ją nieco dłużej, niż było to potrzebne. Potem zwrócił się do załogi:

— Powracamy na inercjalną trajektorię. Wszyscy na swoje miejsca.

Przełożył M. Kumorek

G. Altow

Symfonia bohaterska

Nieśmiertelności nie ma, lecz życia podstawą

Jest poświęcenie siebie nieśmiertelnym sprawom

I. Sielwinski — Sonet.

Nad jeziorem świeciły gwiazdy. Starzec długo patrzył w niebo, potem powiedział do młodzieńca:

— Tu w górach gwiazdy robią dziwne wrażenie. Jak lampy w pustej sali. Ludzie ją opuścili, a lampy świecą…

Jego towarzysz był zbyt młody, aby poprzez te słowa odczuć nastrój starca. Odpowiedział:

— Te gwiazdy wskazują, że będzie pogoda. To znaczy, że zobaczymy jonolot. — Spojrzał z zatroskaniem w niebo i dodał: — Chociaż tutaj pogoda zmienia się co godzina.

Zapadło milczenie.

Starzec myślał o tym, że wszystko, co człowiek stworzył, w pewnym stopniu podobne jest do jego własnych losów. Miasta, maszyny, książki rodzą się i starzeją — czasem bardzo szybko, czasem wolno — przeżywają swój okres sławy i okres zapomnienia… „Nie, nie wszystko się starzeje — zaprzeczył sobie w myśli. — Idee przewodnie, sztuka… Tak, oczywiście, sztuka… muzyka…” Myśli jego, wędrując jakimiś, sobie tylko właściwymi drogami, zwróciły się ku muzyce. Przypomniała mu się symfonia Bohaterska Borodina, która rozbrzmiewała tu przed czterdziestu laty.

Był wówczas młody. I to lotnisko rakietowe — dziś już prawie zapomniane — też było młode. W górach Kaukazu, na przełęczy Buzdag ludzie wykuli w podłożu skalnym gigantyczną czaszę, napełnili ją wodą, wznieśli lekkiej konstrukcji budynki przyklejone do stromych zboczy. Stąd startowały ku gwiazdom jonowe rakiety, kierowane przez automaty. Wracały po wielu latach na to samo miejsce, na lotnisko Buzdag. Zresztą nie wszystkie wracały. Na siedemdziesiąt dwie rakiety wróciło pięćdziesiąt cztery. Pięćdziesiąta piąta — wysłana najwcześniej — powinna była wylądować dzisiejszego wieczoru. Odbyła daleką drogę do gwiazdy Van Maanena i teraz, po upływie czterdziestu lat wracała na Ziemię.

Młodzieniec (szedł obok staruszka, troszeczkę pozostając w tyle) znał te czasy tylko ze starej kroniki filmowej. Urodził się, gdy lotnisko rakietowe Buzdag zaczynało ulegać już zapomnieniu. Rakiety z silnikami jonowymi szybko wyszły z użycia, zastąpiły je statki termojądrowe. Potężne, o kolosalnej energii, z łatwością przezwyciężały opór atmosfery. Lotniska wysokogórskie były dla nich zbędne. I pole startowe w górach kaukaskich opustoszało. Od czasu do czasu tylko zjawiali się tu ludzie, aby witać powracające rakiety. Początkowo każdy powrót rakiety był wielkim wydarzeniem. Później stał się tylko symbolem historii. Nowe sposoby badania, rakiety termojądrowe, teleskopy dyfrakcyjne, analizatory grawitacyjne — dostarczały o wiele ważniejszych danych o Kosmosie niż jonoloty — beznadziejnie przestarzałe, niezgrabne i śmieszne w oczach ludzi XXI wieku.

Młodzieńca wysłano na spotkanie pięćdziesiątego piątego jonolotu. Na lotnisku Buzdag od trzech lat nie było ludzi. Młodzieniec doprowadził do porządku instalacje, sprawdził przyrządy i nudził się cały tydzień. W dzień robił wycieczki, wieczorami czytał książki. Czytanie go bawiło. Był przyzwyczajony do mikrofilmów i ciężkie, grube książki z pożółkłymi ze starości kartami robiły na nim wrażenie antycznych zabytków. To było ubiegłe stulecie — romantyczny, bohaterski, okrutny i wzruszająco naiwny wiek XX. I gdy pod wieczór przyleciał starzec, młodzieniec wcale się nie zdziwił. Starzec stanowił również cząstkę XX wieku. Budował pierwsze jonoloty, był twórcą analizy grawitacyjnej, jego imię nosił jeden z oceanów na Wenus i łańcuch górski na Merkurym. Młodzieniec znał życie starca z podręczników szkolnych. W każdym razie wydawało mu się, że je zna, gdyż w młodej pamięci mocno utkwiły daty i fakty.

Pamiętał datę urodzenia starca, bez zająknienia mógł wyliczyć jego podróże i odkrycia, znał wszystkie jego prace — od klasycznej „Teorii grawitacji” do najnowszych badań nad dynamiką gwiazd. Młodzieńcowi zdawało się, że człowiek ten jest tak samo twardy, spokojny i prosty jak skały, w których ongiś zbudował lotnisko. Ale młodzieniec się mylił.

Od gór ciągnął niezbyt silny, ale bardzo zimny wiatr. Nad jeziorem kłębiła się mgła. Woda w jeziorze była ogrzewana zbudowanym tu przed czterdziestu laty reaktorem jądrowym i nie zamarzała nawet podczas najtęższych mrozów. Opary wijąc się pełzały nad wodą, powoli, niechętnie wznosiły w górę, tworząc widmową, liliową w świetle lamp jarzeniowych mgiełkę. Czarna woda pluskała o betonowe obmurowanie, po którym szło dwóch ludzi.