Выбрать главу

Starzec nie zwracał uwagi na wiatr. Nie podniósł nawet kołnierza swej futrzanej kurtki. Wsłuchiwał się w plusk wody i słyszał w niej dźwięki Bohaterskiej. Muzyka brzmiała w jego duszy, ale zdawało mu się, że słyszy ją z zewnątrz, w powietrzu. Jego towarzysz chował ręce w głębokich kieszeniach kurtki i niespokojnie spoglądał w niebo.

Nagle starzec zatrzymał się, spojrzał na zegarek. Młodzieniec zrozumiał to na swój sposób i powiedział:

— Tak, pozostało już tylko czterdzieści minut. Trzeba włączyć układ kontrolny lądowania zdalnie sterowanego.

W towarzystwie starca czuł się jakiś onieśmielony. Miał ochotę wrócić do dobrze oświetlonego, ciepłego budynku, do pulpitu sterowania.

Starzec spojrzał na niego uważnie i powiedział:

— Idź. Ja tu zostanę. Tylko powiedz mi, czy radiofony działają?

Młodzieniec uśmiechnął się.

— Radiofony? Nie ma ich tutaj. Jest tylko starożytna sieć reprodukcyjna. I te… jak się nazywają… magnetofony.

Starzec kiwnął głową.

— To właśnie miałem na myśli. Spróbuj znaleźć II Symfonię Borodina. Chciałbym ją usłyszeć. No, idź już…

Starzec nie przerwał wędrówki wokół jeziora. Teraz szedł bardzo powoli, zatrzymując się często. Zachował dobry wzrok i nieźle widział w półmroku. Za sznurem otaczających jezioro latarni panowała ciemność, ale starzec wyczuwał w niej skały strome, zwietrzałe, wykruszone przez słońce i wodę. Widział pozbawione już listowia drzewa, wyszczerbione ze starości betonowe obmurowanie, spękany na ścieżkach asfalt… „Starość — pomyślał ze smutkiem. — Tu wszystko jest stare. Góry, lotnisko i ja…” Widział swoją postać: wysoki, chudy, lekko zgarbiony mężczyzna z siwiejącymi, długimi włosami… „Starość — powtórzył. — Siedemdziesiąt dwa lata. A wtedy miałem trzydzieści dwa. Trzydzieści dwa…”

Przystanął i długo patrzył na jezioro. Spoglądał na kłębiącą sią mgłą i nie myślał o niczym. Myśli ukryły się w głębiach podświadomości, mgliste, nieokreślone, ledwo odgadywane, podobne do biegu wody w głębi zamarzniętego strumienia.

Starzec był spokojny. W ogóle był bardzo zrównoważony i opanowany. Nawet gdy był młody uważano, że ma oschły, trzeźwy charakter. Posiadał jasny, skłonny do analizowania umysł. Tym, którzy go mało znali, przesłaniało to inne jego cechy.

Starzec wpatrywał się w falujący nad jeziorem welon mgły i przypominał sobie zdarzenia, które działy się tu przed czterdziestu laty. Próbował odtworzyć wszystko w kolejności, ale nie potrafił: bieg myśli załamywał się, pamięć podsuwała uporczywie jakieś drobiazgi bez znaczenia. Nie wiadomo czemu przypomniał sobie plastycznie, jakby to miał przed oczami — szal, który ona miała na sobie tego wieczora. Szal był różnobarwny — z czerwonymi okręcikami, żółtymi latarniami morskimi, szafirowymi ptakami — przejrzysty, lekki… „Nie — pomyślał — to było gdzie indziej. Zacząłem mówić, przerwano mi… tak, tak główny mechanik… potem we dwoje odeszliśmy w stronę ławki…”

Zszedł z betonowego podmurowania. Rozejrzał się. Ławki nie było. Ale starzec wiedział, że stała tu, właśnie tu. Nachylił się, przykucnął i zobaczył wgłębienia w asfalcie — ślady, pozostawione przez nóżki ławki. Uśmiechnął się, dotknął asfaltu. Ze szczeliny dobywała się trawa, już uschnięta, pożółkła o tej porze roku.

Chciał przypomnieć sobie słowa, które wypowiedział tego wieczoru, i nie mógł. Nie mógł nawet uprzytomnić sobie jej odpowiedzi. Był pewien tylko jednego — nad lotniskiem rakietowym rozbrzmiewała wtedy symfonia Bohaterska. Słowa — takie ważne i niedorzeczne — zatarły się w pamięci. Pozostała tylko muzyka. Potem co rok tego dnia słuchali tej symfonii. Każdego roku — jeżeli był na Ziemi i mogli ten dzień spędzić razem. Tak minęło trzydzieści sześć lat. Potem ona umarła — a on pozostał sam.

Starzec głaskał żółtą, kłującą trawę, przebijającą się przez asfalt.

Gdzieś nad głową rozległ się syk i trzaski. Starzec podniósł się, serce biło mu niespokojnie. Przestarzały głośnik wytchnął z siebie muzykę.

Szmer wiatru, plusk wody, dalekie, niepojęte dźwięki nocy — wszystko zatonęło w muzyce. Starzec stał nieruchomo, patrząc w przestrzeń. Słyszał marsz tryumfalny i w rytmie melodii błyskawicznie powstawały i tak samo błyskawicznie znikały obrazy. Muzyka była łagodna, przejrzysta, jasna. Wznosiła między przeszłością i teraźniejszością jakąś niewidzialną, lecz wyraźną barierę. Wspomnienia zanikały stopniowo, roztapiając się w atmosferze spokoju.

Starzec zamknął oczy, poczuł zawrót głowy. Muzyka napływała szumiącymi falami, w wirze dźwięków mieszała radość i smutek, zmywała z serca ponury osad przeszłości. Ktoś dotknął jego ramienia. Starzec drgnął i odwrócił się. Przed nim stał młody człowiek.

— Rakieta…

Starzec nie odpowiedział i młodzieniec powtórzył głośniej:

— Rakieta!

Zawrócili nad jezioro. Przejmujące akordy harfy drżały jeszcze w wilgotnym, mroźnym powietrzu. Wiatr się wzmógł. Fale zalewały płaskie obmurowanie betonowe i z szumem wracały w czarną przepaść jeziora.

W niebie, nad doliną, ukazały się dwa żółte, świecące punkty, rozjarzyły się, zaćmiewając blask wszystkich okolicznych gwiazd. Rakieta zniżała się szybko. Silnik jonowy pozostawiał ledwo dostrzegalny ślad — słabo iskrzącą, gasnącą natychmiast niebieskawą smugę. Nagle rozbłysły, oślepiając na chwilę starca i jego towarzysza, zainstalowane na skałach reflektory. Błękitne promienie oświetliły statek kosmiczny. Starzec przestał słyszeć muzykę.

Widział rakietę przed czterdziestu laty; od tamtej chwili wszystko się zmieniło, a rakieta pozostała taka sama. Żółte światło jej latarni pokładowych mieszało się z niebieskimi promieniami reflektorów i podłużny, pozbawiony skrzydeł kadłub rakiety przybierał barwę zieloną. Połyskiwała ażurowa sieć anten. Wyraźnie słychać było trzaski, towarzyszące pracy silnika jonowego.

Te trzaski wywołały uśmiech na twarzy młodzieńca. Wiele razy widział zdjęcia rakiety, wiedział, jak jest zbudowana, ale w tej chwili cała ta konstrukcja wydała mu się bezgranicznie śmieszna i bezsensowna. Rakieta była bardzo mała: sześćdziesiąt metrów długości i trzy szerokości. W porównaniu z potężnymi gwiazdolotami jądrowymi wyglądała jak łódka przy okręcie. Jej opływowy kształt budził w młodzieńcu politowanie: dowodził tylko, jak trudno było rakiecie przebijać atmosferę ziemską. Cienkie łodygi anten przypominały o początkach techniki radarowej. I wreszcie to potrzaskiwanie silnika jonowego zamiast zwartego, dźwięcznego huku motorów jądrowych…

— Cóż za niedorzeczna konstrukcja — powiedział.

— Tak — odparł starzec, patrząc na rakietę. — Całkiem przestarzała. Ale te rakiety posiadają jedną przewagę — zdążyły przebyć bardzo wielkie odległości. Gwiazdoloty jądrowe mają stosunkowo niewielki zasięg. A te… te dużo widziały…

„Na tym polega przewaga starości — dodał w myśli. — Wiele przejść, zobaczyć, zrozumieć…”

Rakieta zawisła na wysokości dwóch metrów nad jeziorem. Woda zabulgotała pod dyszami silnika. Po krótkiej chwili rakieta prostopadle opuściła się w wodę — jezioro zafalowało. Starzec i młodzieniec cofnęli się nieco — fale zalewały obmurowanie. Potem rakieta wynurzyła się — już w pozycji poziomej — i zakołysała na powierzchni.

— Skończone! — krzyknął młodzieniec. Był wzruszony, chociaż sam nie potrafiłby określić przyczyny tego uczucia. — Teraz powinien odłączyć się robot zwiadowca. Już czas…

— Nie tak prędko — drwiąco uśmiechnął się starzec. — To przecież stara konstrukcja. Nie umie się spieszyć. Dwudziesty wiek…