Nad kadłubem rakiety uniosła się połyskująca w promieniach reflektorów niewielka półkula, oderwała od rakiety, zawisła w powietrzu i popłynęła nad wodą. Robot oddalał się od miejsca, w którym stali ludzie.
— Co to znaczy? — zdziwił się młodzieniec. — Czemu robot nie zbliża się do nas?
Starzec wzruszył ramionami.
— To znaczy, że musiał lądować na obcej planecie.
Młodzieniec nie zrozumiał. Przenosił wzrok ze starca na oddalającego się, podobnego do wielkiego żółwia robota.
— No więc co z tego? — zapytał niecierpliwie.
— Zakażenie obcymi mikroorganizmami — wyjaśnił starzec.
— Ale przecież na rakiecie są…
— Są — przerwał starzec. — Ale wszak to stara, niedorzeczna konstrukcja. Zawodna. Konieczny jest przegląd kontrolny.
Zamilkł na chwilę, podniósł kołnierz kurtki.
— Możemy iść — powiedział wciąż jeszcze patrząc na rakietę. — Robot sam przyjdzie do hali montażowej.
Młodzieńcowi zrobiło się przykro. Zrozumiał, że starzec mógł poczuć się dotknięty jego słowami „niedorzeczna konstrukcja”. Starzec budował tę rakietę i chociaż minęło już wiele czasu, nie uważał jej prawdopodobnie za niedorzeczną. Ale młodzieniec z właściwym swemu wiekowi egoizmem nie był w stanie traktować tego poważnie. W jego oczach wszystko, co stare, musiało być prymitywne, nieracjonalne, niedorzeczne.
— Robot jest nieźle skonstruowany — powiedział, chcąc w jakiś sposób naprawić swój błąd. — To był dowcipny pomysł — zbudować go na zasadzie ślizgowej.
— Bzdura — osadził go starzec. — Robot jest beznadziejnie przestarzały.
Starzec wcale nie czuł się dotknięty. Nie zwrócił po prostu uwagi na niedelikatne odezwanie się młodzieńca. I teraz jeszcze, rozmawiając z nim, był pogrążony w jakichś własnych myślach.
— Mieliśmy wiele kłopotów z konstrukcją tych robotów — ciągnął. — Rola zwiadowcy na nieznanych planetach wymagała rozwiązania skomplikowanych zadań. Pierwsze roboty poruszały się na gąsienicach. Od razu zresztą trzeba było z tego zrezygnować. Roboty wpadały w każdą szczelinę, przewracały się na stromych zboczach… Powstawały wówczas roje rozmaitych projektów — niektóre zupełnie bez sensu. Jakiś dziwak, na przykład, skonstruował roboty chodzące. Tak, tak, nie śmiej się, właśnie chodzące. Stalowy, przypominający kształtem beczkę tułów i trzy pary rozczłonkowanych, metalowych nóg… Był to nonsens, wołający o pomstę do nieba! Pierwszy parowóz też miał nogi, ale po co powtarzać stare błędy po upływie stu pięćdziesięciu lat?… Wchodziłem w skład komisji, która przeprowadzała doświadczenia nad tymi żukami. Grzęzły w bagnach, zaplątywały się w gęstwinie leśnej, nie mogły się wdrapywać na pionowe skały… Potem zbudowaliśmy roboty—ślizgowce. Takie właśnie jak ten na rakiecie. Przy pomocy kompresorów stwarzało się poduszkę powietrzną i roboty lekko ślizgały się nad ziemią… Uważaliśmy to za szczyt harmonijnej konstrukcji… — Starzec zaśmiał się ochrypłym śmiechem. — A w pięć lat później zjawiły się elektrofotonowe instalacje, potem silniki grawitacyjne…
Po wąskich, metalowych schodkach weszli do hali montażowej — niskiego budynku, przylepionego do występu skalnego. W hali było pusto. Pod ścianami stały fotele (starzec skonstatował, że są nowe, nie te, co znajdowały się tu kiedyś). W samym środku wznosiło się podwyższenie — stanowisko montażowe, w tej chwili puste. Lampy jarzeniowe świeciły zimnym blaskiem. Starzec wskazał młodzieńcowi, jak włączyć ogrzewanie.
Nie zdejmując kurtki skierował się w kąt pokoju i usiadł. Zgarbił się, ukrył twarz w podniesionym kołnierzu. Było mu zimno. Dopiero teraz młodzieniec zdał sobie sprawę, jak bardzo stary jest ten człowiek. I nagle zrozumiał, odczuł, że starości tej nie określają lata (starzec był krzepki), lecz coś innego. Młodzieniec unikał wielkich słów. Dlatego nie miał odwagi zastąpić słowa „starość” słowem „mądrość”.
— Przyniosę kawy — powiedział.
— Tak, proszę — odparł apatycznie starzec.
Lampy wydawały cichy szmer. Starzec myślał o tamtym wieczorze. Wtedy na stanowisku stał robot, a oni — sześć osób — siedzieli w fotelach. To była stara tradycja — usiąść przed rozstaniem. I chociaż wszyscy zostawali, a odlatywał tylko robot, sześciu ludzi siedziało w milczeniu w tej sali… Starzec wiedział, że tych, którzy siedzieli wówczas obok niego, nie ma już na świecie. To byli mężni ludzie. Mądrzy, zuchwali, odważni — i dobrzy przyjaciele. Teraz nazwiska ich noszą szczyty górskie na Merkurym: sześć szczytów położonych obok siebie.
Starzec nie odczuwał smutku. Muzyka oczyściła serce ze smutku i teraz tylko wspominał — spokojnie, jakby przerzucał karty powieści o cudzym, ale bardzo interesującym życiu. Zdawał sobie sprawę, że nigdy już tu nie wróci. Za parę dni miał odlecieć na daleką wyprawę nowym typem statku kosmicznego — ku tej gwieździe, z której powracała właśnie rakieta zwiadowcza. Domyślał się nawet, co mogła przynieść rakieta. Mógł właściwie tu nie przylatywać, otrzymałby wszystkie wiadomości drogą radiową. Ale chciał odetchnąć powietrzem swojej młodości — i nie żałował, że tak postąpił. Cały wieczór dźwięczała mu w uszach symfonia Bohaterska i wiedział, że odtąd te potężne, wspaniałe dźwięki będą mu stale towarzyszyły.
Tylko bardzo mocny człowiek może u schyłku życia spotykając się twarzą w twarz z własną młodością nie zadrżeć, uśmiechnąć się i pójść dalej. Takie spotkania gubią tchórzy, ale dodają sił mężnym ludziom. A starzec miał jasny umysł i niezłomną siłę woli.
Młodzieniec przyniósł kawę. Starzec zdjął kurtkę i w milczeniu pił gorący, pachnący południem napój. Patrzył przy tym z zadumą w głąb małej filiżaneczki. Czarny płyn skojarzył mu się z jeziorem — polem startowym jonolotów. Powrócił myślą do rakiety. Przypuszczał, że tym razem robot mógł przynieść nader interesujące wieści. — Gwiazda Van Maanena — mruknął. — Cóż, jeżeli moje przypuszczenia są słuszne…
— Mówił pan coś? — zapytał pośpiesznie młodzieniec. Starzec spojrzał na niego. W zmrużonych oczach pod siwiejącymi brwiami błysnęła iskierka przekory.
— Lubisz niespodzianki? — zapytał.
— Tak! — odparł szybko młodzieniec. W głosie jego zabrzmiało wyzwanie.
„Zuch — pomyślał starzec. — Porządny chłopak. Podobny jest trochę do…” — Starcowi przypomniał się jeden z jego dawnych przyjaciół.
— Dzisiaj czekają nas niespodzianki — powiedział.
— Jeżeli pan już wie…
— Wiem, że czekają — przerwał starzec. — Ale nie wiem jakie.
Chciał coś jeszcze dodać, ale nie zdążył — rozległ się szum i przez półotwarte drzwi bokiem wcisnęła się stalowa półkula — robot. Starzec oddał młodzieńcowi pustą filiżankę. Z głębokim dudnieniem robot prześliznął się na stanowisko, wylądował dokładnie na samym środku. Szum ucichł.
Dwaj ludzie patrzyli w milczeniu na maszynę, która przybywała z obcej planety. Na wypolerowanym kadłubie robota połyskiwał herb, napis „ZSRR” i data startu.
— Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich — przeczytał młodzieniec.
— Tak — odparł starzec. — Wtenczas jeszcze socjalistycznych. W sześć lat później słowo to zastąpiono innym — komunistycznych.
— To się stało na dwanaście lat przed moim urodzeniem — powiedział ze wzruszeniem młodzieniec.
Podszedł do metalowego żółwia i delikatnie dotknął wypukłego herbu. Potem obszedł robota dookoła.
— Co to?! — wykrzyknął. — Nic nie rozumiem. Spójrzcie! Tu jest napis…