Przyklęknął, wyciągnął chusteczkę i starannie włożył w nią parę zbitych grudek ziemi, kawałek asfaltu, garść żółtych sztywnych ździebeł trawy. Potem podniósł się i szybko, nie oglądając się więcej, poszedł na pole startowe, gdzie stał jego ornitopter.
Młodzieniec widział to wszystko z okna głównego budynku lotniska rakietowego. Stał przed szerokim oknem w ciemnym pokoju i patrzył w dół przygryzając wargi. Niespodziewanie poczuł twardy kłębek podchodzący do gardła. Starzec zniknął za zakrętem alejki, a młodzieniec patrzył na jezioro z czołem przyciśniętym do szyby. Jonolot wydawał się z tego miejsca zupełnie mały. „To jak starożytna zbroja — pomyślał młodzieniec. — Dawno już wyszła z użytku, pogięła się, zardzewiała, ale, ale… nosili ją bohaterowie”. To słowo przypomniało mu symfonię Borodina. Szybko, nie zapalając światła, włączył taśmę magnetofonu i wrócił do okna.
Nad lotniskiem rakietowym, zagłuszając posępny świst wichru, rozbrzmiały potężne akordy. W promieniu reflektora błysnęły jakby wzniesione w górę muzyką delikatne skrzydła ornitoptera.
Młodzieniec patrzył w niebo.
Przełożyła J. Dziarnowska
Walentyna Źurawlowa
Astronauta
— Cóż dla nich zrobią, żeby ich ocalić? — głosem potężniejszym od grzmotu zawołał Danko,
I nagle rozszarpał pierś swoją, wyrwał z niej serce i podniósł je wysoko nad głową[3]*.
Muszę w paru słowach wyjaśnić, co mnie sprowadziło do Centralnego Archiwum Podróży Międzygwiezdnych. Inaczej trudno byłoby zrozumieć sens mego opowiadania.
Jestem lekarzem okrętowym, brałam udział w trzech wyprawach kosmicznych. Moją specjalnością lekarską jest psychiatria. Astropsychiatria, jak mówią dzisiaj. Problem moich badań powstał dawno — w siedemdziesiątych latach dwudziestego stulecia. W owym czasie podróż z Ziemi na Marsa trwała więcej niż rok, na Merkurego — około dwóch lat. Silniki pracowały tylko przy starcie i lądowaniu. Z rakiet nie prowadzono obserwacji astronomicznych — istniały w tym celu obserwatoria na sztucznych satelitach. Cóż więc robiła załoga w ciągu długich miesięcy podróży? Podczas pierwszych rejsów prawie nic. Przymusowa bezczynność doprowadzała do rozstroju nerwowego, wywoływała upadek sił, choroby. Czytanie i audycje radiowe nie mogły zastąpić tego, czego brakowało pierwszym astronautom. Potrzebna im była praca, twórcza praca, do której ci ludzie byli przyzwyczajeni. Wtedy postanowiono kompletować załogi z ludzi, którzy by mieli jakieś pasje, koniki. Istota tych pasji była obojętna — byle tylko dawała zajęcie w podróży. W ten sposób zjawili się piloci — zapamiętali matematycy. Zjawili się nawigatorzy — badacze rękopisów starożytnych. Zjawili się inżynierowie, poświęcający cały wolny czas poezji…
Do ankiet astronautów dodano jeszcze jeden — słynny paragraf dwunasty: „Jaką masz pasję?” Lecz bardzo prędko nastąpiło inne rozwiązanie problemu. Na liniach międzyplanetarnych zaczęły latać statki kosmiczne z silnikami atomarno — jonowymi. Czas przelotu skrócił się do kilku dni. Z ankiet wykreślono paragraf dwunasty.
Jednak w parę lat później zagadnienie to wypłynęło znowu i to w znacznie ostrzejszej formie. Ludzkość wkroczyła w epokę podróży międzygwiezdnych. Rakiety atomarno — jonowe, osiągały szybkość zbliżoną do prędkości światła, niemniej jednak traciły całe lata na rejsy do najbliższych gwiazd. Podróże trwały osiem, dwanaście, czasem dwadzieścia lat…
W ankietach zjawił się znowu paragraf dwunasty. Podróż międzygwiezdna, jeżeli chodzi o pracę związaną z pilotowaniem, w 99,99 procenta stanowiła okres przymusowej bezczynności. Telewizja przestawała działać w parę dni po wystartowaniu. W miesiąc później milkło radio. A podróżnicy mieli przed sobą perspektywę wielu, wielu lat…
Załoga rakiety składała się wówczas zaledwie z sześciu — ośmiu ludzi. Ciasne kajuty, cieplarnie długości pięćdziesięciu metrów — to cała przestrzeń życiowa. Nam, latającym na liniowcach międzygwiezdnych, trudno sobie po prostu wyobrazić, jak ludzie mogli podróżować bez sal gimnastycznych, bez basenów pływackich, bez stereoteatru i galerii spacerowych…
Ale odbiegłam od tematu, a opowiadanie jeszcze nie rozpoczęte.
Nie wiem, nie zdążyłam się jeszcze dowiedzieć, kto projektował budynek Centralnego Archiwum Podróży Międzygwiezdnych. Musiał to być utalentowany architekt. Utalentowany i śmiały. Gmach stoi nad brzegiem Morza Syberyjskiego, które powstało przed dwudziestu laty, gdy na Obi zbudowano zaporę. Główny budynek położony jest na wzgórzach przybrzeżnych. Nie wiem, w jaki sposób to osiągnięto, ale robi wrażenie, że budynek wisi nad wodą. Lekki, strzelisty, z daleka przypomina biały żaglowiec…
W archiwum pracuje piętnaście osób. Zdążyłam już zapoznać się z niektórymi. Prawie wszyscy przyjechali tu tylko na pewien czas. Australijski pisarz zbiera materiały do powieści o pierwszej podróży międzygwiezdnej. Uczony leningradczyk pisze historię Marsa. Nieśmiały Hindus jest słynnym rzeźbiarzem. Dwaj inżynierowie — barczysty chłop z Saratowa o twarzy podobnej do Czkałowa i drobny, uśmiechnięty uprzejmie Japończyk opracowują jakiś projekt, nie wiem dokładnie jaki. Japończyk bardzo grzecznie odpowiedział na moje pytanie: „Och, to zupełny drobiazg! Niewart, aby zaprzątać nim cenną uwagę pani”. Ale znów odbiegłam od tematu. Przechodzę do opowiadania.
Przyjechałam do Centralnego Archiwum Podróży Międzygwiezdnych, aby zapoznać się z historią paragrafu dwunastego. Było mi to bezwzględnie potrzebne do mojej rozprawy naukowej.
Pierwszego wieczoru, zaraz po przyjeździe, rozmawiałam z kierownikiem archiwum. Jest to człowiek w sile wieku, ale wybuch zbiorników z paliwem na rakiecie prawie zupełnie pozbawił go wzroku. Nosi jakieś specjalne okulary — z potrójnymi soczewkami. Szkła mają błękitny odcień. Oczu nie widać. Dlatego robi wrażenie, że kierownik nigdy się nie uśmiecha.
— No cóż — powiedział po wysłuchaniu mej prośby — musi pani zacząć od materiałów z sektora 0–14. Przepraszam, to taka nasza wewnętrzna klasyfikacja, pani to nic nie mówi. Mam na myśli pierwszą ekspedycję na gwiazdę Barnarda.
Ze wstydem stwierdziłam, że nic prawie nie wiem o tej ekspedycji.
Kierownik wzruszył ramionami.
— Pani latała w zupełnie innych kierunkach — Syriusz, Procjon, Sześćdziesiąta Pierwsza Łabędzia… Studiowała pani historię lotów w tych kierunkach, prawda?
Zdziwiłam się, że tak dobrze zna listę moich podróży służbowych.
— Tak — ciągnął dalej — historia Aleksego Zarubina, dowódcy tej wyprawy, da pani odpowiedź na wiele interesujących panią zagadnień. Za pół godziny dostarczymy materiały. Życzę powodzenia.
Za błękitnymi szkłami nie było widać oczu, ale w głosie brzmiał smutek.
I oto materiały leżą przede mną na biurku. Papier zżółkł, na niektórych dokumentach atrament (w owych czasach pisano jeszcze atramentem) wyblakł. Lecz ktoś starannie odtworzył tekst i podszył zdjęcia dokumentów dokonane promieniami podczerwonymi. Papier pokryty jest przezroczystą masą plastyczną, arkusze w dotknięciu robią wrażenie gładkich, mięsistych.
Za oknem — morze. Głucho huczy przybój. Fale szeleszczą jak przewracane kartki…
Wyprawa na gwiazdę Barnarda była w owych czasach przedsięwzięciem zuchwałym, nawet szaleńczym. Gwiazdę Barnarda od Ziemi dzieli odległość sześciu lat świetlnych. Pół drogi rakieta musiała lecieć z przyśpieszeniem, drugie pół — ze zwolnieniem. Podróż tam i z powrotem miała trwać około czternastu lat.