Выбрать главу

— Tak.

— I ja też.

Milczał długą chwilę, przygryzając wargi. Wreszcie wstał, poprawił okulary.

— No cóż, chodźmy.

Kierownik kulał lekko. Szliśmy wolno przez korytarze archiwum.

— Jeszcze pani do tego dojdzie — mówił kierownik. — Jeżeli się nie mylę drugi tom, strona setna i dalej. Zarubin próbował odgadnąć tajemnicę farb włoskich mistrzów epoki Odrodzenia. W XVIII wieku zaczyna się upadek malarstwa olejnego — mam na myśli technikę. Wiele rzeczy uważano za bezpowrotnie stracone. Artyści nie umieli wyrabiać farb, które byłyby zarazem i żywe, i długotrwałe. Im żywsze tony, tym prędzej ciemniały. Szczególnie jeżeli chodzi o wszelkie odcienie niebieskiego. No, a Zarubin… Sama pani zobaczy.

Obrazy Zarubina wisiały w wąskiej, zalanej słońcem galerii. Przede wszystkim rzuciło mi się w oczy, że każdy obraz był malowany tylko jedną barwą — czerwoną, niebieską, zieloną…

— To są szkice — rzekł kierownik. — Próba techniki, nic więcej. Oto „Szkic w tonach błękitu…”

W błękitnym niebie ramię przy ramieniu leciały obok siebie dwie kruche postacie ludzkie z przypiętymi skrzydłami — mężczyzna i kobieta. Wszystko było wymalowane niebieską farbą, ale nigdy w życiu nie widziałam takiego bogactwa odcieni. Niebo w lewym dolnym rogu obrazu wyglądało na nocne, ciemnogranatowe — a w przeciwległym kącie było przejrzyste, nasycone gorącym powietrzem południowych godzin. Ludzie, ich skrzydła mieniły się lazurem, szafirem, fioletem. W niektórych miejscach farby były plastyczne, jędrne, błyszczące, w innych pastelowe, przytłumione, przezroczyste.

Obok wisiały inne obrazy. „Szkic w czerwonych tonach” — dwa purpurowe słońca nad nieznaną planetą, chaos cieni i półcieni od szkarłatnej czerwieni do bladej różowości. „Szkic w brązowych tonach” — fantastyczny, baśniowy las…

Kierownik milczał. Czekałam, patrząc w ślepe, niebieskie szkła jego okularów.

— Niech pani czyta dalej — powiedział cicho. — Potem pokażę pani inne obrazy. Wtedy pani zrozumie.

Czytam tak prędko, jak tylko mogę. Staram się uchwycić zasadniczą treść — i dalej, dalej…

„Biegun” leciał do gwiazdy Barnarda. Szybkość osiągnęła górną granicę, uruchomiono silniki hamujące. Wnosząc z krótkich notatek w dzienniku pokładowym wszystko miało przebieg normalny. Żadnych awarii, żadnych chorób. Nikt nie przypominał kapitanowi o jego obietnicy. I kapitan był jak zwykle pewny siebie, spokojny, wesoły. W dalszym ciągu wiele czasu poświęcał technologii farb, malował szkice…

O czym myślał, gdy zostawał sam w swej kajucie? Zarówno dziennik pokładowy, jak i jego osobisty pamiętnik nie dają odpowiedzi na to pytanie. Lecz oto interesujący dokument. To raport inżynierów. Meldują w nim o pewnych zakłóceniach w działaniu układu chłodzenia. Styl suchy, ścisły, terminy techniczne. A ja czytam między wierszami: „Przyjacielu, jeżeli zmieniłeś zdanie, to możemy pod tym pretekstem zawrócić. Wycofać się z honorem…” I zaraz pod tym notatka ręką kapitana: „Instalacje chłodzenia odremontujemy na planecie gwiazdy Barnarda”. To brzmi tak: „Nie, przyjaciele, nie zmieniłem zdania…”

W dziewiętnaście miesięcy po starcie rakieta osiągnęła gwiazdę Barnarda. Okazało się, że ta słaba, czerwona gwiazda ma tylko jedną planetę — o rozmiarach prawie takich jak Ziemia, ale pokrytą lodami. „Biegun” przystąpił do lądowania. Potok jonów wyrzucanych przez dysze topił lód i pierwsza próba się nie udała. Kapitan wybrał inne miejsce — i ta próba również się nie udała… Sześciokrotnie powtarzano próby lądowania, póki nie wymacano wreszcie pod lodem twardego, granitowego podłoża.

Od tej chwili notatki w dzienniku pokładowym robione są czerwonym atramentem. Zgodnie z tradycją w ten sposób upamiętniało się odkrycia.

Planeta była martwa. Atmosfera jej składała się z czystego niemal tlenu, ale nie znaleziono na niej ani jednej istoty żyjącej, ani jednej rośliny. Termometr wskazywał pięćdziesiąt stopni poniżej zera. „Nieudana planeta — notował w swym dzienniku nawigator — ale za to co za gwiazda! Lawina odkryć!”

Tak, to była lawina odkryć. Nawet dziś, gdy nauka o budowie i ewolucji gwiazd zrobiła wielki krok naprzód, nawet dziś odkrycia zrobione przez wyprawę „Bieguna” nie straciły jeszcze swego znaczenia. Badania otoczki gazowej czerwonych karłów typu gwiazdy Barnarda do dziś dnia należą do pozycji klasycznych.

Dziennik pokładowy… Sprawozdania naukowe… Rękopis astrofizyka z paradoksalną hipotezą na temat ewolucji gwiazd… I wreszcie to, czego szukam: rozkaz dowódcy o powrocie. To zupełnie niespodziewane, niewiarygodne. Pełna wątpliwości gorączkowo przewracam kartki. Notatka w pamiętniku nawigatora. Teraz już wierzę, wiem — to było tak.

Pewnego dnia kapitan powiedział:

— Koniec! Trzeba wracać.

Pięciu ludzi w milczeniu patrzyło na Zarubina. Miarowo cykał zegar…

Pięciu ludzi patrzyło na kapitana. Czekali.

— Trzeba wracać — ciągnął kapitan. — Wiecie, że zostało nam tylko osiemnaście procent paliwa. Ale wyjście jest. Przede wszystkim trzeba rakietę odciążyć. Musimy zdjąć całą aparaturę elektronową z wyjątkiem urządzeń korygujących. Nawigator chciał coś powiedzieć, ale Zarubin powstrzymał go gestem. — Musimy. Przyrządy, wewnętrzne przegrody opróżnionych zbiorników, część cieplarni. A przede wszystkim ciężkie instalacje elektronowe. Ale to jeszcze nie wszystko. Największe zużycie paliwa występuje w związku z małym przyśpieszeniem rakiety w ciągu pierwszych miesięcy podróży. Trzeba będzie zdecydować się na niewygody. „Biegun” musi wystartować z dwunastokrotnym, zamiast z trzykrotnym przyśpieszeniem.

— Takie przyśpieszenie uniemożliwia kierowanie rakietą — zaprotestował inżynier. — Pilot nie zdoła…

— Wiem — twardym tonem przerwał kapitan. — Wiem. Kierowanie w ciągu pierwszych miesięcy będzie się odbywało stąd, z planety. Tu zostanie jedna osoba. Proszę o ciszę. Powiedziałem, że proszę o ciszę! Pamiętajcie — innego wyjścia nie ma! Tak musi być. Teraz dalej. Nina ani ty, Mikołaju, nie możecie zostać. Będziecie mieli dziecko. Tak, wiem o tym. Lenoczka jest lekarzem, również musi lecieć. Siergiej jest astrofizykiem. Poleci również. Jerzy jest za mało opanowany. Dlatego zostanę ja. Jeszcze raz proszę o ciszę! Będzie tak, jak powiedziałem.

Leżą przede mną zrobione przez Zarubina obliczenia. Jestem lekarzem — nie wszystko z nich rozumiem. Ale jedna rzecz od razu rzuca się w oczy: obliczenia uwzględniają maksymalne możliwości rakiety. Do ostatnich granic możliwości jest obciążona rakieta, do ostateczności wyforsowane przeciążenie startowe. Większa część cieplarni zostaje na planecie i dlatego normy żywności astronautów są znacznie obniżone. Zdjęto z rakiety układ awaryjnego zasilania w energię z dwoma mikroreaktorami. Usunięto prawie wszystkie instalacje elektronowe. Jeżeli w drodze stanie się coś nieprzewidzianego, rakieta nie będzie mogła wrócić na gwiazdę Barnarda. „Ryzyko do sześcianu” — tak napisał nawigator w swoim dzienniku. I o dwa wiersze niżej: „Ale dla tego, który tu zostanie, ryzyko podnosi się do dziesiątej, setnej potęgi…”

Zarubin będzie musiał czekać czternaście lat. Dopiero wtedy przyleci po niego inna rakieta. Czternaście lat samotności na obcej, zamarzniętej planecie…

Znów obliczenia. Przede wszystkim — energia. Musi jej wystarczyć na zdalne sterowanie rakietą, musi jej wystarczyć dla pozostającego na czternaście długich, nieskończenie długich lat. I znów wszystko obliczone z maksymalną oszczędnością.