Tają nie miała układu planetarnego. Była to gwiazda podwójna. Jej niewidzialny z Ziemi towarzysz okazał się słabą, czerwoną gwiazdą, prawie wygasłą, o wyczerpanych już źródłach energii. Byliśmy pierwszymi ludźmi Ziemi, którzy widzieli obce słońca. Tają była żółta i bardzo podobna do naszego Słońca. Ale jej sputnik był piękny. Miał malinową barwę i pełzły po nim całe pasma czarnych plam. W dodatku nie był zwykłą gwiazdą: Larsen odkrył powolną nieprawidłową pulsację jego pola ciążenia. Krążyliśmy wokół niego dwa tygodnie, póki Artur i Larri przeprowadzali obserwacje. Były to rozkoszne tygodnie odpoczynku, normalnej ciężkości, chwilami nawet nieważkości.
Następnie skierowaliśmy się ku sąsiedniej gwieździe WK 71016. Zażądał tego Porta i nie wiem, czy słusznie postąpiłem ulegając mu. Porta był biologiem i przede wszystkim interesowały go problemy życia. Domagał się planety ciepłej, wilgotnej, z atmosferą, pełnej życia. My również pragnęliśmy zobaczyć obce światy. Mieliśmy nadzieję, że spotkamy podobne do siebie istoty. Każdy z nas, zanim został astronautą, marzył o tym. I ustąpiliśmy Porcie.
Lecieliśmy do tej gwiazdy cztery lata i znów straszliwe przeciążenia przyciskały nas do podłogi i dusiliśmy się w amortyzatorach. Ale mimo wszystko czuliśmy się znacznie lepiej niż na początku podróży. Widocznie jednak przystosowywaliśmy się. I dolecieliśmy do żółtego karła WK 71016.
Tak, gwiazda WK 71016 miała układ planetarny. Cztery planety, z których jedna posiadała atmosferę z tlenem i była trochę większa od Ziemi. Była to piękna planeta, zielona jak Ziemia, pokryta oceanami i rozległymi równinami. Nie znaleźliśmy na niej istot rozumnych, ale życia było pełno. Powiedziałem, że chcę ją nazwać imieniem Różeny. Nikt nie protestował. Ale planeta powitała nas tak, że wzdrygam się na samo wspomnienie o niej. Przyjęła nas wprost ohydnie. Porta tam został, nie wiemy nawet, gdzie jest jego grób, i została tam moja ręka, a Sierioża Zawiałow i Saburo Mikimi byli tak wyczerpani, że nie wytrzymali drogi powrotnej.
Spieszyło się nam bardzo. Pragnęliśmy trafić jeszcze w nasze czasy i do samego końca nie wiedzieliśmy, czy doświadczenie się udało. Trzy lata pędziliśmy z siedmiokrotnym przeciążeniem i o tym nie chcemy nawet wspominać. Potem odpoczywaliśmy rok na trzykrotnym przyśpieszeniu. „Muromiec” źle słuchał sterów i byłem zmuszony do lądowania wprost na Ziemię z pominięciem stacji nadziemnej. Było to upokarzające, ale nie chciałem ryzykować. Wylądowaliśmy pomyślnie. Długo nie mogliśmy się zdecydować na opuszczenie statku, a potem wsiedliśmy do swego helikoptera i polecieliśmy do ludzi. I dopiero na widok Różeny zrozumiałem, że doświadczenie się udało.
Okrutne, trudne doświadczenie, ale się udało. Przywieźliśmy nowe światy naszym współczesnym. Może cały wszechświat, jak marzył Larri Larsen. To nadzwyczajne — nie dalekim potomkom u stóp własnych pomników, lecz bliskim, kochanym ludziom swego stulecia móc podarować klucze Przestrzeni i Czasu. Oczywiście, jesteśmy tylko wykonawcami. Dziękujemy ludziom, którzy stworzyli teorię grawitacji. Dziękujemy ludziom, którzy zbudowali rakietę przelotową. Dziękujemy ludziom, którzy stworzyli nasz jasny i piękny świat i przyczynili się do tego, że jesteśmy takimi, jakimi jesteśmy.
Tylko ten Bykow i Gorbowski. Cóż, gdy wrócą, nas już nie będzie. Sądzę jednak, że się o to nie pogniewają.
Przełożyła J. Dziarnowska
Włodzimierz Sawczenko
Druga wyprawa na dziwną planetę
I
Kosmaty płonący dysk Najbliższej gwałtownie pogrążał się w żółtoczerwone szczerby horyzontu. Wraz z nią ginęły za skałami jaskrawe punkty gwiazd. Zachód Najbliższej trwał najwyżej pół minuty. Przez chwilę gasnące światło odbijał jeszcze wiszący nieruchomo w górze korpus astrolotu. Lecz wkrótce i on rozpłynął się w czarnej pustce.
— Popatrz no, Sandro — nie oglądając się wskazał głową Nowak — tam jest słońce. Trochę niżej „Fotonu–2”, widzisz?
— Widzę…
Przez pewien czas śledzili w iluminatorach bieg bladej, żółtawej gwiazdki. W kabinie zwiadowczej rakiety było ciemno i żaden z nich nie chciał naruszać milczenia.
Zabrzmiał krótki dźwięk, rozjarzył się ekran, na którym ukazała się podniecona twarz Patricka Loy, dyżurującego w astrolocie.
— Kapitanie! Oni znowu nadawali coś tam o nas… Udało mi się to utrwalić. Przekazuję wizję w zwolnionym tempie.
…Ekran zamigotał parę razy. Pojawiły się mgliste, drgające linie, potem zaczęły się tworzyć i znikać szybkie jak błyski obrazy. Antoni Nowak i Sandro Reed wpatrywali się w nie z zapartym tchem.
Oto ich zwiadowcza rakieta z wolna opadająca w polu elektromagnetycznym na powierzchnię Dziwnej Planety… Oto dwaj ludzie przywarci do skał w niedorzecznych, pełnych napięcia pozach… Mignęły jakieś uproszczone i niezrozumiałe symboliczne znaki. Następnie (Nowak wzdrygnął się z zaskoczenia) z ekranu wyjrzała ku niemu — narastając — jego własna, przydługa nieco twarz, wykrzywiona grymasem. Twarz śmiesznie wyciągnęła się, potem skurczyła jak piłka przydeptana nogą. Sandro parsknął śmiechem.
— To wczoraj, kiedy ich „rakieta” pikowała wprost na mnie — mruknął Nowak. — Uniosłem głowę… Aha, a teraz ty.
Tak, to była głowa Sandra Reeda, w przezroczystym hełmie skafandra. Rysy twarzy były karykaturalnie zniekształcone… Potem ukazała się na ekranie cała grupa: Maksym Licho, Patrick Loy i Juliusz Torrena — nisko schyleni posuwali się pod kątem ostrym do powierzchni planety… Znowu zamigotały jakieś symbole. Za nimi na ekranie ukazała się lecąca „rakietka”. Widać było wyraźnie cztery ostre wypukłości na dziobie, pasy ciągnące się jak żebra wzdłuż cygarowatego kadłuba, zakończonego trzema płaskimi skrzydełkami, które przypominały stabilizator bomby dużego kalibru. „Rakietka” znikła. Zamiast niej na ekranie pojawiła się skupiona twarz Lo We ja o zmrużonych oczach i rozwichrzonych nad czołem prostych, twardych kosmykach włosów. Potem ekran zgasł.
— Przecież Lo Wej nie wysiadał z astrolotu! — krzyknął Sandro. — Jakim więc cudem?…
— To znaczy, że oni obserwują i nasz statek kosmiczny. Lo niejednokrotnie wychodził na zewnątrz, by skontrolować reflektory.
— Obserwują… — posępnie warknął Sandro. — A dlaczego sami się nie pokażą? Boją się nas czy co? Gdzież oni są? I jacy są? Dlaczego w tych wizjo — informacjach nigdy się nam nie pokażą? Tylko „rakietki”… Powiedz, Toni, czyście podczas pierwszej wyprawy też ich nie widzieli?
— Nie. Tylko „rakietki”. Zresztą wówczas te latające aparaty bardziej podobne były do samolotów o dużej szybkości niż do rakiet. Posiadały skrzydła i latały wykorzystując opór powietrza… No tak, ale wtedy była atmosfera składająca się głównie z inercjalnych gazów. Były piękne, mieniące się czerwono — zielonymi barwami zachody i wschody Najbliższej. Gdzież się mogła podziać atmosfera w ciągu zaledwie dwudziestu lat, nie mam pojęcia.