Выбрать главу

W jednym z ostatnich dni hamowania „Pallady” Swietłana podeszła niespodziewanie do Russowa i spoglądając na niego swymi szarymi oczyma, powiedziała:

— Czy chcesz zostać moim przyjacielem, Posępny Astronauto… tam… na Ziemi, kiedy wrócimy do Miasta Wieczności?… — i zająknęła się zmieszana. Russow nie odrywał od niej oczu, w których błyszczały niepowstrzymana radość, zdziwienie, miłość, wdzięczność i powątpiewanie w możliwość tak szybkiego urzeczywistnienia się jego namiętnego marzenia.

Zamiast odpowiedzi przypadł ustami do jej ręki.

…Zielone światło sączyło się zewsząd. Z głównego ekranu uśmiechał się do Russowa dysk Alfa Eridana, rozsiewający w przestrzeń drgające, mieniące się błękitnawymi odcieniami zielone strzały. Niebieskawa aureola korony nowego słońca i iskry skrzące się na skalach przyrządów zmuszały do przymrużania oczu. Russow stał przy pulpicie obok Warrena dotykając niekiedy jego ręki i pewnie prowadził „Palladę” ku środkowej planecie systemu — planecie spowitej zielonobłękitną kołdrą atmosfery. Zanosiły się potężnym śpiewem hamujące silniki jądrowe. Statek, posłuszny rozkazom pilota, płynnie wszedł w górną atmosferę nieznanej planety…

Kiedy po wylądowaniu „Pallady” ustało drżenie jej korpusu, Warren rzekł z aprobatą do Russowa:

— Mistrzowskie lądowanie! Nieźle opanowałeś umiejętność kierowania statkiem.

— Jak tu pięknie! — wykrzyknęła Swietłana, wskazując na boczny ekran, gdzie w promieniach zielonego słońca ich oczom ukazała się czarodziejska kraina.

— Przygotować się do zejścia na planetę! — przetoczył się po astrolocie rozkaz, powtórzony przez automaty.

Ludzie z wprawą wykonywali wszystkie operacje narzucone przez technikę bezpieczeństwa kosmicznego, wkładali na siebie skafandry osłony biologicznej i zginając się pod naporem huraganowego, rwącego z wyjściowego tambura „Pallady” strumienia powietrza, zeszli na grunt planety.

Był wczesny ranek cudnego świata. Chłodne jeszcze promienie słońca przebijały się skroś prześwity pobliskich zarośli, długie cienie kładły się na szeroką, porosłą bujną trawą równinę; z trzech stron otaczał ją gigantyczny las, rażąc oczy zadziwiająco jaskrawożółtym i pomarańczowym listowiem; drzewa, przypominające skrzypy i paprocie minionych epok geologicznych Ziemi, tonęły w przejrzystej porannej mgle. Pierwotna cisza tego świata była tak głęboka, iż mimo woli napawała lękiem. Niezwykłe niebieskofioletowe niebo, po którym toczyły się fale najsubtelniejszego żółtawego światła, czyniło wrażenie szmaragdowofioletowego oceanu, rozpościerającego się daleko na horyzoncie.

Donośny głos Warrena, który rozległ się w hełmofonach astronautów, wyrwał ich z kontemplacyjnego osłupienia.

— Nie będziemy zwlekać — powiedział. — Przygotujcie się do pierwszej wyprawy rozpoznawczej…

Kiedy opadło podniecenie, wywołane przygotowywaniem się do podróży, a Żont włączył już silnik gąsienicowego atomochodu, Warren zwrócił się do astronautów:

— Przyjaciele! A któż pozostanie do ochrony statku?…

Zaległo pełne napięcia milczenie. Nikomu prawdopodobnie nie uśmiechała się perspektywa przesiadywania w uprzykrzonych już ścianach „Pallady”, podczas gdy zaczarowana kraina wabiła swymi niezwykłymi tajemnicami.

Warren przez pewien czas ze zrozumieniem spoglądał na towarzyszy.

— Musimy więc ciągnąć losy? Nie chcę nikogo zmuszać. Wszyscy wyrazili zgodę.

Los padł na Russowa.

Zająwszy miejsca w atomochodzie, astronauci z niecierpliwością spoglądali na Warrena, który rozmawiał z Russowem:

— Zamknij się w astrolocie i nie wychodź na zewnątrz, dopóki nie wrócimy. Naszą podróż możesz śledzić w telewizorze ARA[9]*.

…Bucząc niby podrażniony trzmiel, atomochód sunął powoli w stronę lasu. Russow odprowadzał go wzrokiem dopóty, dopóki nie skrył się on w wysokiej trawie. Potem westchnął z żalem i nasyciwszy oczy feerią światła, wywołaną przez promienie wschodzącej Alfy, wrócił do astrolotu, by włączyć mechanizm uruchamiający telewizyjną stację nadawczo — odbiorczą. W korpusie „Pallady”, u podstawy aparatu, utrzymującego rakietę w równowadze, z miękkim szmerem odskoczyła część pancerza i z luku wyleciała srebrzysta, podobna do zabawki rakieta. Cichutko brzęcząc opisała nad „Palladą” dwa koła i posłuszna kierującym nią falom radiowym, ruszyła na południowy wschód, doganiając ekspedycję na atomochodzie. W przeciągu paru sekund podróżnicy, którzy zagłębili się już w dziewiczy żółtopomarańczowy las, zauważyli w górze sunącą za nimi rakietę — telewizyjny aparat nadawczy.

Russow patrzył na ekran telewizora, z głębokim zainteresowaniem śledząc ruchy atomochodu. Pojazd przedzierał się przez nieprzebyte chaszcze z dziwnych roślin. Russow słyszał zachłystujący się huk silnika. Atomochód z trzaskiem obalał drzewa. Nieoczekiwanie las skończył się, przed oczyma badaczy odsłoniła się szeroka przestrzeń morska. Słoneczna kula pławiła się w ognistym blasku nad pierwotnym oceanem, rozsiewając po grzebieniach niewysokich, lecz długich fal lekkie iskrzące się błyski. Daleki horyzont tonął w złotej poświacie. Przybrzeżne otoczaki, wypolerowane przypływami, zdawały się być z masy perłowej. Fioletowe cienie rzucane przez dziwne rośliny podkreślały niezwykłość porannych barw.

Russow widział, jak towarzysze rozeszli się po brzegu. Każdy znalazł sobie zajęcie. Świetlana wojowniczo wymierzała podręczny telefotoaparat to w fioletową dal morza, to w gęstą ścianę przybrzeżnego lasu, to w dziwaczne ryby, wynurzające z wody swe łby o wybałuszonych ślepiach. Podskakując niezgrabnie, biolog na próżno usiłował złowić nieduży podobny do jaszczura stwór, który szybko umykał wzdłuż przybrzeża. Obydwaj geologowie rzeczowo operowali instrumentami przy żółtawych skałach wieńczących cypel, który leżał w odległości dwustu metrów od atomochodu. Chemik pobierał próbki wody i gruntu, a botanik gotów był wypełnić pudło pojazdu naręczami roślin i kwiatów. Warren wspólnie z fizykiem i astronomem zajęli się kontrolą aparatury służącej do określania składu promieniowania zielonego słońca.

— Spójrzcie, co za potwór — monstrum! — krzyknął nagle chemik wskazując na morze.

Z rozgłośnym pluskiem rozstąpiły się fale i Ziemianie ujrzeli coś olbrzymiego, potwornego, porażającego wyobraźnię. Początkowo ukazała się tytaniczna podobna do łba żmii głowa, usiana dziwacznymi krwawoczerwonymi naroślami, następnie pojawiło się niewiarygodnie grube, giętkie, śliskie wijące się ciało, które co chwila zmieniało barwę skóry od bladobłękitnej do oślepiająco niebieskiej. Swietłana podbiegła nad samą wodę, chcąc utrwalić na błonie filmowej monstrualnego Proteusza tutejszych wód. Lecz morski potwór, gniewnie łysnąwszy na nią swym jedynym okiem, obojętnie odwrócił się i zamarł, wygrzewając się w słońcu.

— Jaka szkoda — zmartwiła się Świetlana. — Nie udało mi się sfotografować go en face. Czyżby się już nie odwrócił…

Badacze, porzuciwszy swe zajęcia, zbiegli się na brzegu, by lepiej przyjrzeć się rybojaszczurowi.

— Zaraz zmusimy go do zwrócenia na widzów uwagi — zagderał fizyk i zanim Warren zdążył go powstrzymać, wystrzelił do zwierzęcia. Oślepiający cienki sznur, wyzwolony z atomowej strzelby, ugodził w ciało potwora.

Wszystkie kolejne wydarzenia nastąpiły, jak wydało się Russowowi, w ciągu zaledwie tysiącznej części sekundy. Rybojaszczur zasyczał straszliwie, w oka mgnieniu pozbył się jaskrawoniebieskiego zabarwienia, stał się niemal przezroczysty, konwulsyjnie skurczył się — i nagle na brzeg spadła błękitna błyskawica, a raczej pulsujący i mieniący się barwami morza podłużny obłok. Na skafandrach astronautów zapełgały iskrzące się gwiazdki.

вернуться

9

* Antygrawitacyjny Radiowymi falami kierowany Automat — telewizyjna stacja nadawczo — odbiorcza (przyp. autora).