Świetlana bezsilnie osunęła się na pomarańczowy piasek. Stojący w jej pobliżu astronauci także upadli jak skoszeni i już się nie podnosili. Warren, dwóch geologów, matematyk i programiści, znajdujący się dalej brzegu, ucierpieli widocznie mniej niż inni, gdyż wstrząsani konwulsjami pełzli do atomochodu. Otaczał ich, spowijając leżących i atomochód, sinobłękitny obłok. Warren zdążył dotrzeć do pojazdu, lecz zastygł tam z przerzuconym przez burtę tułowiem…
Russow zerwał się na nogi, bezmyślnie obserwując rybo — jaszczura, który, jak gdyby nic nie zaszło, baraszkował w wodzie. Potem skrył się w falach i więcej się już nie ukazał. Wydawszy krótki, bełkotliwy krzyk Russow zaczął gorączkowo wkładać skafander. Po upływie dwóch minut pędził już śladami po raz pierwszy od prawieków wyżłobionymi przez atomochód w tej ziemi. Biegł nie czując ani zmęczenia, ani ożywienia. Biegł, jak biegną porażeni grozą ludzie, machinalnie rozgarniając na boki grube łodygi traw i przepyszne korony nie spotykanych kwiatów. Niekiedy padał, zawadziwszy nogą o gałąź lub pień obalonego atomochodem drzewa, i leżał nieruchomo nie mając siły się podnieść. Było niewiarygodnie gorąco: ręczny elektronowy termometr, wmontowany do wyłogu skafandra, wskazywał 60° ciepła. I to „w cieniu” lasu tropikalnego. Pot spływał z Russowa obficie, zalewając oczy; zmusiło go to do zatrzymania się i włączenia aż do oporu regulatora systemu klimatyzacji w skafandrze.
Dwanaście kilometrów, które oddzielały miejsce katastrofy od „Pallady”, pokonał, ciężko dysząc i padając z wyczerpania w ciągu półtorej godziny. Astronauci, porażeni wyładowaniem nieznanej energii, leżeli w różnorodnych pozach. Najbliżej ze wszystkich leżała nad wodą Swietłana, która zwinęła się w kłębek, jak gdyby zamierzała zdrzemnąć się na tym pokrytym perłowymi otoczakami brzegu przy usypiającym poszumie przyboju. Russow zobaczył jej twarz dotkniętą cierpieniem; mocno zaciśnięte usta, długi cień rzęs na bladym policzku. Ostry ból przeszył mu serce. Z gorączkowym pośpiechem obejrzał wszystkich towarzyszy, oczekując jakby cudu… Myśl o samotności przerażała go. Kiedy, wracając znad brzegu i kolejno oglądając astronautów, dotarł do atomochodu, opuściła go zupełnie nadzieja: wszyscy byli martwi. Gdy usłyszał ponad głową cichy dźwięk, drgnął z lekka i spojrzał w górę: antygrawitacyjna telewizyjna stacja nadawcza nadal krążyła obojętnie ponad miejscem tragedii, wysyłając z beznamiętną dokładnością automatu kolorowe obrazy na ekran „Pallady”. Russow przypomniał sobie, że nie ściągnął nadajnika na statek. Dźwięk ten przywodził mu teraz na myśl bicie dzwonów pogrzebowych.
— Cóż to… Jak to?… — bezdźwięcznie szeptał Russow, siadając na ziemi. — Sam… zupełnie sam… a od Ziemi dzieli mnie dwadzieścia trzy parseki. — Po chwili wstał, zbliżył się do fizyka, który leżał porażony podobnie jak Swietłana tuż nad brzegiem morza. — Jaki rodzaj promieniowania mógł ich zabić?… Być może, że nie jest to dawka śmiertelna?… Zwykły paraliż?… — Wpił się wzrokiem w skale przyrządów przymocowanych do piersi fizyka. Barwna kulka wskaźnika cicho kołysała się nad literą „e”. „Elektrony — z ulgą pomyślał Russow. — Strumień elektronów. Potwór razi wyładowaniami elektrycznymi”. Znowu spojrzał na wskazówki przyrządów. Licznik wskazywał 1 825 kilowatów. Taka była moc wyładowania elektrycznego, które poraziło jego towarzyszy. Tylko obdarzone wysoką temperaturą zielone ciało niebieskie mogło zrodzić na tej planecie formy życia zdolne do akumulacji i wyładowań energii elektrycznej o takiej sile. Następnie w myśli ocenił ochronne właściwości skafandrów i iskra nadziei zatliła się w jego świadomości. „Możliwe, że to po prostu ciężki przypadek szoku, wywołany porażeniem elektrycznym?” Przed oczyma wyobraźni pojawiła się sferyczna budowla kosmicznego Instytutu Urazowego, położonego w północno — wschodniej części Miasta Wieczności. Tam uleczono znacznie gorsze przypadki… Tak, lecz był tu przecież zupełnie sam! Od Miasta Wieczności dzieli go 70 lat świetlnych. Anabioza! Hipotermia! Oto, co ocali towarzyszy od nieodwracalnych zmian w ich organizmach w czasie długiej podróży do układu słonecznego. Twarz jego przybrała wyraz skupienia i powagi, teraz wiedział, co ma robić. Przede wszystkim osłonić towarzyszy przed działaniem potężnego zielonego słońca, przed jego ognistymi promieniami. Ręczny termometr wskazywał 70°! Co chwila, ślizgając się po zgrzytających otoczakach, pośpiesznie przebiegał od jednego do drugiego astronauty, przekręcając w każdym skafandrze regulatory ochładzania aż do oporu. Powinno to dać wewnątrz skafandrów temperaturę wynoszącą zero stopni. Po czym zaczął przenosić towarzyszy do atomochodu.
Alfa Eridana minęła zenit i zaczęła powoli chylić się ku zachodowi, kiedy Russow, ledwie powłócząc nogami z wyczerpania, wreszcie usiadł za kierownicą i włączył silnik, lecz zamiast znajomego śpiewu reaktora atomowego zaległa dzwoniąca i napawająca lękiem cisza. Znów włączył silnik — i jeszcze raz odpowiedziała cisza. Zdziwiony tym Russow uniósł pokrywę silnika. Od razu rzucił mu się w oczy jarzący się błysk licznika mierzącego natężenie promieniowania. „Jonizacja wzrasta! — krzyczało jego czerwone oczko. — Uciekaj!” Widocznie jedno z wyładowań elektrycznych ugodziło w silnik atomochodu. Liczne krótkie spięcia, o których świadczyły stopione, spalone końce przewodów, kontakty i rdzenie przekaźników, zburzyły współdziałanie wszystkich części systemu automatycznego, unieruchomiły ochronne ekrany i zasłony reaktora i obecnie jego promieniowanie przesączało się na zewnątrz, z każdą minutą nabierając siły. Russow jeszcze raz spojrzał na licznik — pięć tysięcy rentgenów na godzinę… Była to górna granica, powyżej której skafandry już nie ochraniały przed radioaktywnym promieniowaniem!..
Nie można było pozostawać w atomochodzie ani minuty dłużej. Russow gorączkowo zabrał się do wynoszenia ciał towarzyszy z niebezpiecznej strefy.
Miarowo huczały fioletowe fale przypływu, wtórował im szum drzew na skraju lasu. Russow tracąc oddech i z trudem wlokąc jak gdyby nalane ołowiem i odmawiające posłuszeństwa nogi, ciągle odmierzał męczące długie metry: 80 kroków z dużym ciężarem do skraju lasu, osiemdziesiąt kroków z powrotem. I tak dokładnie jedenaście razy. Gdy ostrożnie ułożył na ziemi ostatniego astronautę, był do cna wyzuty z sił. Przez pół godziny odpoczywał pogrążony w jakimś dziwnym półśnie. Kiedy z trudem podniósł głowę, jaskrawo żółta powieka zachodzącej Alfa Eridana chowała się poza czerwonawy garb zalesionego przylądka, który znajdował się po jego prawej stronie. Znużenie, uczucie ociężałości w głowie i pełna grozy sytuacja doprowadziły go do stanu ponownego napięcia. „Co robić?… Atomochód zepsuty… Do» Pallady «było dwanaście kilometrów… Dlaczego na statku nie ma zapasowego atomochodu? Poczekaj, poczekaj!.. A grawiplan! Hura! Grawiplan!!! Krzyknął z radości. Przecież w» Palladzie «jest grawiplan, duża, pojemna maszyna! Trzeba tylko dotrzeć do statku…” Nagle zamarł. Przypomniał sobie, że grawiplan został zdemontowany, że mechanik i inżynier maszyn elektronowych naradzali się nad schematem maszyny; grawiplan istniał jedynie w postaci dużych zwojów i części, ukrytych w komorze towarowej. Russow bezsilnie osunął się na ziemię. Sam nie zmontuje grawiplanu przynajmniej do tego czasu, dopóki nie pozna jego konstrukcji i współdziałania różnych części równie dobrze, jak Żont i elektrografik Fiedorow. Cóż począć? Wrócić do astrolotu, porzucając tu towarzyszy i przystąpić do studiowania schematu grawiplanu? Pochłonie to zapewne parę miesięcy, gdy tymczasem towarzysze nie mogą pozostać tu dłużej niż dwa lub trzy dni. Powinni być jak najszybciej zanurzeni w zbawiennym chłodzie hipotermii… W jaki sposób przetransportować ich do statku?… Russow w rozpaczy pokręcił głową i z trudem podniósł się. Na fioletowym niebie złowieszczo dopalała się żółta zorza. „Nie wymkniesz mi się! — zdawała się krzyczeć. — Tak, tak, nie wymkniesz się…” „Nie wypuścimy cię!” — złośliwie wtórzyły jej czerwieniące się jeszcze w promieniach słońca wierzchołki gigantycznych paproci. I nawet obojętne na wszystko gwiazdy, układające się na niebie we wzory nieznanych konstelacji, świeciły nieprzyjaznym blaskiem i szyderczo do niego mrugały.