Mimo to Russow podszedł znowu do atomochodu, rozmyślając z udręką nad tym, jak wybrnąć z tej rozpaczliwej sytuacji. Przenosić każdego do astrolotu? Jedenaście razy tam, jedenaście razy z powrotem… Dwanaście kilometrów tam, dwanaście kilometrów z powrotem… prawie trzysta tysięcy kroków, przy czym połowę drogi trzeba przebyć z ciężkim ładunkiem… Russow pojął, że to przekracza jego siły…
Podobnie jak w strefie równikowej Ziemi, tak i tu noc zapadła nagle. Russow po omacku znalazł rygle i w zadumie opuścił plastykowe burty atomochodu. „Ależ zakuty łeb ze mnie! Otóż i platforma, która posłużyć może do przewozu! Burta!” — Odkrycie to uskrzydliło go. Szybko znalazł odpowiednie instrumenty i włączywszy przymocowany do hełmu reflektor, zdjął z atomochodu jego boczne ściany. Zajadle manipulując narzędziami, przebił tuż przy brzegu w obu burtach otwory, przewlókł przez nie giętką linę, błogosławiąc los, że znalazła się ona w skrzynce z zapasowymi częściami, po czym zaprzągł się do lin i prawie biegiem powlókł obie platformy ku czerniejącym w dali ciałom towarzyszy.
Troskliwie ułożył ciała na obu burtach i z westchnieniem rezygnacji pomyślał, że dwu na raz platform chyba nie uciągnie. Na każdym arkuszu plastyku — po sześciu ludzi, pół tony drogocennego ładunku. Russow wytężył wszystkie siły i szarpnął jedną z platform, która ciężko ruszyła z miejsca. „Nielekko będzie… trzeba jednak dowlec… trzeba”. Russow zdecydowanym ruchem zaprzągł się do pierwszego „pociągu”.
Zapadła zupełna ciemność. Umocowana przy hełmie latarka rzucała przed siebie drżącą, niepewną smugę światła. Dziewiczy las powitał Russowa mrokiem, złowieszczym, przyczajonym milczeniem, zakłócanym czasami sennym trzepotem skrzydeł drzemiącego ptaka lub jakimiś ulotnymi szelestami. Russow wzdrygnął się wewnętrznie, lecz zaraz się uspokoił przypomniawszy sobie, że posiada potężną strzelbę atomową. Zatrzymał się więc na chwilę, ujął strzelbę i przesunął dźwigienkę generatora na czerwoną podziałkę. Teraz strzelba mogła swymi promieniami roztopić najbardziej twarde minerały.
Przystawał co sto metrów. Serce kołatało rozpaczliwie, zapierało mu dech w piersiach, każdy nowy krok naprzód stawał się torturą. Nadludzki wysiłek, by sprostać ciężkiemu „pociągowi” z astronautami, wkrótce wyczerpał go zupełnie. Muskuły nóg i rąk odmawiały posłuszeństwa. Sznur boleśnie wpijał się w plecy, mocno wrzynając się w elastyczną tkaninę skafandra. Parł jednak naprzód, ciężko powłócząc nogami przemierzał w ciągu godziny nie więcej jak kilometr drogi. Las, zda się, ciągnął się bez końca. Russow utracił poczucie czasu i miejsca, lecz szedł ciągle naprzód potykając się, padając, by wykonać dwa, trzy konwulsyjne rzuty ciałem do przodu i znowu runąć na ziemię. Wreszcie upadł, starał się podnieść, lecz bezskutecznie. Ciężki sen skuł jego pozbawione sił ciało.
…Ocknąwszy się, Russow nie od razu przypomniał sobie wszystko. Świtało. Czubki roślin zatliły się złotymi iskrami, w prześwitach pomiędzy drzewami zieleniło się niebo. Tępo popatrzył na zdrętwiałe ręce; palce były spuchnięte, a dłonie paliły boleśnie. Ze zdziwieniem wpatrywał się w budzący się urok obcego mu poranka. Okazało się, że dotarł niemal do skraju lasu. Poczuwszy przypływ energii wstał, zgarnął krople rosy, spływające po szkle hełmu, i znowu ruszył naprzód. W oddali na horyzoncie jarzył się już korpus „Pallady”. Do astrolotu dotarł w ciągu pięciu godzin, lecz tuż przy wejściowym luku opuściły go siły. Ponownie więc upadł i bez ruchu przeleżał całą godzinę.
W konstrukcji wejściowych i wyjściowych luków przewidziano wszystko: ledwie Russow ostrożnie nacisnął dysk, ukryty we wgłębieniu korpusu, a już z dzwonieniem odskoczyła pokrywa luku i potężnie zahuczał powietrzny strumień biologicznej ekranizacji. Automatyczny dźwig dostawił go i platformę z towarzyszami do pierwszego tambura. Luk w oka mgnieniu zatrzasnął się. Na drugim i trzecim pomoście biologiczna osłona, automatycznie wytwarzana przez specjalne aparaty, unicestwiała wszystko, co było żywe, a co mogli przemycić na powierzchni skafandrów.
Ponieważ strasznie męczyło go pragnienie, spiesznie zdjął hełm i zachłannie wypił cały termos „nektaru gwiezdnego”. Następnie zaczął uwalniać towarzyszy ze skafandrów. Przenosząc Świetlane do wanny z anabiozą, z bólem w duszy odczuł, jak chłodne są jej ręce, i zanim opuścił przezroczystą pokrywkę hipotermicznego rezerwuaru, pocałował ją w lodowate czoło.
— Będziesz żyła… — szepnął. — Powinniśmy odnieść zwycięstwo nad śmiercią i Kosmosem…
Podczas pośpiesznego zaspokajania głodu Russow nie odrywał oczu od ekranu. Telewizyjny nadajnik ze ślepą dokładnością opisywał ciągle swoje koła ponad atomochodem, wysyłając stale do astrolotu obrazy. Atomochód ze zdjętymi burtami wyglądał jak zraniona bestia. Drugi „pociąg” z astronautami po dawnemu ciemniał na skraju lasu. To uspokajało Russowa: zwierzęta obcego świata nie tknęły ludzi w czasie jego nieobecności. Po oceanie przetaczały się gigantyczne fale, świeży wiatr zrywał ich pieniste grzebienie. Parę razy na ekranie mignęły łby wczorajszych rybojaszczurów i skryły się pośród tańczących gór wodnych. Russow wstał i wyłączył ekran; jednocześnie wydal automatowi rozkaz, by nadajnik telewizyjny wrócił do statku.
Po upływie paru minut Russow był już w drodze. „Trzeba przed zapadnięciem nocy powrócić do astrolotu” — myślał, przynaglając siebie, lecz kiedy po dwu godzinach dotarł do lasu, zrozumiał, że nie zdąży tego wykonać: dzień był tu o wiele krótszy niż na Ziemi. Uczucia jego jednakże były na tyle przytępione, iż nie doznawał żadnego lęku przed nieprzyjemną perspektywą powtórnej nocnej wędrówki przez las. Spojrzał w górę na głucho szumiące korony drzew., W prześwitach pomiędzy listowiem nie było widać gwiazd jak ubiegłej nocy. Widocznie niebo okryło się chmurami. Było ciemno choć oko wykol. Nagle lunęła taka ulewa, jakiej nie widział nawet w zwrotnikowym klimacie Elory pięć tysiącleci temu. Z nieba spadała jednolita wodna ściana. Grunt natychmiast rozmókł, nogi Russowa ślizgały się i grzęzły w błocie. Na szczęście ulewa wkrótce ustała — tak samo raptownie, jak się zaczęła.
Poruszanie się było jednak teraz bez porównania trudniejsze. Kiedy wśród nocy doszedł nad brzeg morza, zegarek wskazywał trzecią godzinę. Czy było tak w istocie, nie wiedział. Nadbrzeże stękało pod potwornymi ciosami wichru i wysokiej fali. Wydawało się, że podczas takiej burzy wszystko, co żyło w morzu, powinno było skryć się w zacisznych podwodnych łachach. Jednakże z ciemności dochodziły mrożące krew w żyłach rzężenia, ryk i zgrzytanie. Nagle czarny mrok przeszyły znane mu błękitne klingi wyładowań elektrycznych, krzyżując się i zachodząc jedna na drugą. Prawdopodobnie odbywała się tam zajadła walka dwóch naelektryzowanych potworów, nie zwracających uwagi na szalejący sztorm.
Czepiając się rękoma wszystkiego po drodze, Russow z największym trudem wlókł „pociąg” po wznoszącym się gruncie. Szemrały setki strumyków, spływających z lasu do morza. Zrodziła je ta właśnie krótkotrwała ulewa. „Pociąg” swobodnie sunął po grząskim gruncie, za to Russow nie znajdował pewnego oparcia dla nóg, często padał w błoto. W rezultacie w ciągu godziny przebył chyba nie więcej niż kilometr. Wtedy to, podpierając się kolanami i rękoma, zaczął pełznąć na czworakach. Poruszał się przez to jeszcze wolniej, lecz tracił teraz o wiele mniej sił. Smuga światła, rzucana przez przymocowany do hełmu reflektor, miotała się zygzakami w takt ruchu po pniach drzew, wychwytując z mroku to wspaniały kwitnący krzew, usiany niczym brylantami dużymi kroplami wody, to pokarbowany pień drzewa giganta, to spiętrzone wykroty. Russowowi zdawało się, że czołga się już całe wieki, a końca lasu nie było widać. Nagle usłyszał przed sobą potężne sapanie; wyłączywszy więc reflektor, znieruchomiał ze strachu. Wszystkimi tkankami swego ciała odczuwał, że tam, w nieprzeniknionych ciemnościach, przyczaiło się coś olbrzymiego i przerażającego. Trwał tak przez długi czas, nie wiedząc, co przedsięwziąć, i obawiając się użyć strzelby atomowej, gdyż nie był pewny, czy od razu porazi drapieżnika. W końcu zdecydował się i namacawszy w ciemnościach strzelbę, posłał w gęstwinę przejmująco białą smugę świetlną. Coś podskoczyło przed nim, zatrzeszczały krzaki, rozległ się gniewny ryk. W ślad za tym Russow poczuł, jak ponad nim w powietrzu przeleciało coś ogromnego, sprężystego i ciężko zwaliło się w krzaki o jakieś dziesięć kroków za nim. Straszliwie chrypiąc, to „coś” popełzło ku niemu. Wówczas Russow tak długo raził radioaktywnym promieniowaniem zbliżającego się potwora, dopóki nie ucichł zupełnie.