— Inercjalne gazy?.Hm, z glebą nie mogły się połączyć… Powiedz, czyście nie próbowali wówczas zmusić do lądowania lub strącić tych „rakietek”?
Nowak milczał przez chwilę, po czym odrzekł głucho:
— Próbowaliśmy… Za pomysł ten zapłacili życiem Piotr Sławski i Anna. Wznieśli się na stratoplanie, by rozwiesić metalowe sieci. „Rakietki” uszkodziły śrubę stratoplanu…
— Antoni… — Sandro zawahał się — powiedz: bardzo kochałeś Annę? — Nowak poruszył się w ciemnościach, lecz nic nie odrzekł. Sandro zmieszał się. — Wybacz, Toni, głupio spytałem…
W tej chwili półtoragodzinna noc dobiegała końca. Najbliższa wyskoczyła zza horyzontu. Przez znajdujący się na przeciwległej ścianie iluminator chlusnął jak z reflektora snop jaskrawego światła. Wydobył z ciemności ostro zarysowane kontury dwóch siedzących w fotelach postaci. Jedna z nich — masywna, z mocno osadzoną i pochyloną w zadumie głową; połyskiwały siwe, jakby wykute w marmurze włosy; oczy kryły się w czarnych cieniach brwi. Druga — młodzieńczo wysmukła — spoczywała w fotelu z głową odrzuconą do tyłu; na jasnym tle ostro rysował się proficlass="underline" uparte czoło, cienki, lekko garbaty nos, miękkie linie ust i podbródka. Jaskrawe smugi światła wydobywały z ciemności część pulpitu z przyrządami, stojak z na pół przezroczystymi niezgrabnymi figurami, dół obciągniętej skórą ściany.
Na zewnątrz — skały zapłonęły wielobarwnym blaskiem. Nowak potrząsnął głową i wstał.
— Czas już, chłopcze. Przygotuj się, pójdziemy zbierać minerały. — Potem lekko rozwichrzył na głowie Sandra czarne włosy. — Ach ty! Czy można kochać „nie bardzo”?
II
Planeta obracała się wokół swej osi tak gwałtownie, iż przy równiku siła odśrodkowa niwelowała niemal siłę przyciągania. W średnich szerokościach geograficznych, gdzie nastąpiło lądowanie rakiety zwiadowczej, wywoływało to swoisty efekt grawitacyjny: stać na powierzchni planety można było pod kątem pięćdziesięciu stopni w kierunku bieguna. Nowak i Reed gramolili się po skalistej płaszczyźnie, która piętrzyła się aż do horyzontu jednolitą kamienną ścianą. Podczas niezręcznych skoków z kamienia na kamień w torbach grzechotały próbki minerałów.
W hełmie skafandra Nowaka zamigotał sygnał astrolotu.
— Kapitanie! — rozległ się śpiewny głos Lo Weja. — Słyszysz mnie? Przyszła nam do głowy pewna myśl… Słyszysz?
— Słyszę. Co takiego?
— Na falach, na których odbieraliśmy audycje tych istot, można by nadać naszą wizjo — informację. Być może, iż pozwoli nam to nawiązać z nimi kontakt.
— Słusznie. Co zamierzacie nadać?
— Wiadomości o systemie słonecznym, o jego miejscu we wszechświecie, o Ziemi, o ludziach na niej, o naszych budowlach i naukowych badaniach. Torrena proponuje zapoznać ich z naszą sztuką. Oczywiście będziemy musieli nadać wizję w przyśpieszonym tempie, bo inaczej nic nie zrozumieją.
— Tak… — Nowak w zamyśleniu przystanął, chwytając się krawędzi skały. — Informacji o systemie słonecznym i jego współrzędnych nadawać nie należy. Resztę spróbujcie.
— Dlaczego, Antoni? — wmieszał się do rozmowy Sandro. — Przecież trzeba ich zawiadomić, skąd jesteśmy!
— Nie, nie trzeba — uciął spór Nowak. — Jeszcze nie wiemy, kim oni są. O sztuce też chyba nie warto nadawać. Nie zrozumieją…
— Dobrze, kapitanie. To wszystko. Przystępuję do montowania filmu.
Lo Wej wyłączył się. Przez pewien czas posuwali się w milczeniu po rozległej pustyni skalistej. Gwiazdy świeciły w górze i pod stopami. Bezdenna przepaść gwiezdna i oni kurczowo uczepieni skalistej ściany. Gwiazdy zmieniały swe miejsca tak gwałtownie, że przyprawiało to o zawrót głowy. Długi lśniący korpus „Fotonu–2”, nieruchomo wiszący w górze na niewidzialnej uwięzi ciążenia, zdawał się być jedynym godnym zaufania punktem oparcia w przestrzeni.
Nowak spojrzał na Sandra i zobaczył kropelki potu na jego twarzy.
— Odpoczniemy, chłopcze. — Mocniej wparł się plecami w głaz skalny i usiadł.
Uf! Zaiste, Dziwna Planeta. Gdzie jest „góra”, a gdzie „dół”? Trudno się zorientować… — Sandro roześmiał się, przysiadł tuż obok i szukając wygodniejszej pozycji, nagle znieruchomiał.
— Antoni, patrz, „rakietki”. Na północnym zachodzie…
Nowak podniósł głowę.
— Widzę.
Wysoko, w gwiezdnej pustce, pojawiły się trzy maleńkie lśniące jak srebro krople. Ich ruch przypominał olbrzymie płynne skoki: to spadały w dół, to nie dotykając powierzchni planety znowu ostro wzbijały się w górę i parły naprzód. Następnie zaczęły opisywać koła.
— A jednak w „rakietkach” nie ma żywych istot — jakby nawiązując do dawnego sporu, rzekł Sandro. — Żadna żywa istota, oprócz chyba bakterii, nie jest w stanie wytrzymać takiego przyśpieszenia. Popatrz, co robi!..
Jedna z „rakietek” oddzieliła się od pozostałych, znikających za horyzontem, i mknęła teraz ponad nimi bezszelestnie jak srebrzysty cień. Lecz nagle, jakby zderzyła się z niewidoczną przeszkodą, stanęła i zawisła w przestrzeni; potem zaczęła spadać ze wzrastającą szybkością na ostre zęby skał… Z kolei nastąpiło coś, co przywodziło na myśl bezgłośny wystrzał: „rakietka” wzbiła się nagle w górę, opisała tam pętlę i znowu zaczęła spadać w dół.
— Zupełnie jakby nas szukała…
— Rzeczywiście! — Nowak nacisnął głową guziczek uruchamiający sygnalizację między nim a astrolotem. — „Foton–2”! „Foton–2!”
— Co robisz? — powstrzymał go Sandro. — Ona nas za — pelenguje!
— Nic groźnego. Przeprowadzimy z nią zaraz małe doświadczenie… „Foton–2!”
— Słucham, kapitanie!
— Patrick? Włącz system zakłócający fale radiowe i nakieruj w to miejsce, gdzie jesteśmy. Na mój sygnał wyślesz promienie.
— Dobrze.
… „Rakietka” bezgłośnie pikowała wprost na nich i oślepiała jak błyskawica przed uderzeniem gromu. Serca Sandra i Antoniego ścisnął niepokój. Srebrzysta kropla rozrastała się tak gwałtownie, iż wzrok nie potrafił uchwycić szczegółów. Lecz oto „rakietka” w ostatnim ułamku sekundy, który ją dzielił od rozbicia się o skałę, zahamowała i zawisła w pustce. Na skutek potężnego uderzenia pola elektromagnetycznego przekrzywił się horyzont i sylwety skał rozżarzyły się do białości. „Rakietka” wywróciła kozła i strzeliła w gór”. Sandro i Antoni jednocześnie głęboko odetchnęli.
— Patrick! — znowu zaczął nadawać Nowak. — Przełącz system zakłócania fal radiowych na automatyczne kierowanie za pomocą moich bioprądów. W przeciwnym razie nic z tego nie wyjdzie… I włącz maksymalną energię promieniowania.
— Gotowe! — natychmiast zameldowano z astrolotu. Ciemnoszarą ścianę deszczu błękitnie połyskującą nad stepem przecinały oślepiające zygzaki błyskawic, Pięcioletni malec gnał boso po śliskiej trawie, rzadkim błocie, kałużach, wrzeszczał, nie słysząc własnego głosu wśród nieustających grzmotów. Naraz bardzo blisko, przez ukośne strugi deszczu smagające go po plecach, przebił się jaskrawy, błękitnoszary, kulisty piorun. Przejęty paniczną grozą chłopczyk rozciągnął się w błocie i zamknął oczy…
To wspomnienie z odległego dzieciństwa przesunęło się przed oczyma Nowaka, kiedy „rakietka” powtórnie zaczęła na nich pikować. Musiał wytężyć całą wolę, aby się skupić. „Nie przeoczyć odpowiedniej chwili… Nie pośpieszyć się”. Teraz już nie rozmyślał, lecz obliczał z zimną krwią i niezawodnie jak automat. „Rakietka” znajdowała się w odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów od skał, zaraz powinno się zacząć elektromagnetyczne hamowanie. Świadomość Nowaka skoncentrowała się w jednym nie wymówionym nakazie mózgu: „promienie!”