Выбрать главу

Russow włączył wirową osłonę mieszkalnych pomieszczeń statku. W myślach widział, jak w pierścieniowatej przestrzeni obejmującej salon, wanny z anabiozą i Centralną Kabinę Nawigacyjną, popłynęły potężne wirowe prądy, tworząc pole antygrawitacji, neutralizujące siłę ciążenia. Na niezliczonych skalach migotały ogniki, miarowo wybijał sekundy automatyczny metronom. Po upływie sześciu minut statek wszedł na orbitę planety i podporządkowując się rozkazom robotów, wykonał szereg ewolucji. W górnym punkcie półeliptycznej orbity włączył się główny system rozruchowy: szybko zamrugały niebieskie lampki, podniosły srę i opadły białe klawisze kontaktów, na owalnym ekranie w centrum pulpitu czerwone linie narysowały schemat procesu zachodzącego we wnętrzu radiokwantowych generatorów. Russow oglądał jak gdyby zwolnione miliardy razy zdjęcia filmowe. Oto w dolnej półsferze zapalnika bezdźwięcznie wykwitł wspaniały bukiet, wokół którego wiły się fioletowe wężyki — to zaczęła pracować świeca termojądrowa, błyskawicznie zapalająca „ognisko” wewnątrz — nuklearnego rozpadu. Energia tego rozpadu, milion razy bardziej skoncentrowana niż energia pochodząca z rozszczepienia jąder, niewyczerpaną rzeką wlewała się do gigantycznych cylindrów przetworników kwantowych, skąd po skomplikowanych modulacjach w polach magnetycznych padała w postaci radiokwantów na pięćsetmetrowy parabolid, który z kolei odbijał je równoległymi wiązkami w przestrzeń. Alfa Eridana szybko przekształciła się w zwyczajną zieloną gwiazdę, jedną spośród wielu…

Roboty i automaty pracowały bez zarzutu, o czym świadczyła zdumiewająca harmonijna symfonia, na którą składały się „głosy” przyrządów. Wskazówka akcelerografu trwale stała przy wskaźniku 10 „g”. Była to ósma doba nabierania prędkości. Wydawało się, że wszystko jest jak gdyby w porządku, lecz Russowa nadal osaczały wątpliwości, a nikt nie mógł mu ich rozwiać. Ogarnął go też przygniatający smutek, obecnie tęsknota za przeszłością wydała mu się kaprysem rozpieszczonego dziecka. W czasie snu męczyły go koszmary, w których dziwnie splatały się wydarzenia i wrażenia teraźniejszości i przeszłości: to wśród wzburzonych fal walczył zaciekle z naelektryzowanym rybojaszczurem i połknięty przez potwora — budził się zlany potem z przerażenia; to ponownie przeżywał zagładę towarzyszy i opadając z sił pod nadmiernym ciężarem czołgał się po dziewiczym lesie; to błąkał się, niczym substancja astralna, po widmowych, pełnych niebezpieczeństw dżunglach Elory; albo widział siebie siedzącego pośród starych przyjaciół — uczestników wyprawy rakietą „Ciołkowski” — współtowarzyszy kosmicznej odysei trzeciego tysiąclecia, z której nikt z nich nie powrócił na Ziemię; to znowu, jak w młodzieńczych latach, staczał „bitwę o antymaterię” pod kierownictwem wielkiego spadkobiercy Einsteina — Hanetty — i z niemym podziwem oglądał cudo — sterowany reaktor anihilacyjny, który utorował ludzkości drogę do innych słońc wszechświata; to opłakiwał śmierć Czandrahupty, z którym wspólnie tak rozpaczliwie zmagali się z niepojętymi siłami An tyś wiata…

…Tego „ranka” Russow ocknął się z uczuciem zupełnego rozbicia, z jakimś nie dającym się wytłumaczyć dręczącym niepokojem. Wszystko leciało mu z rąk. Spróbował zająć się czytaniem, lecz nie mógł; próbował jeść — pożywienie wydało się mu przaśne i niesmaczne. Przez pewien czas machinalnie przysłuchiwał się, jak licznik co dwie minuty dźwięcznie odliczał mikroparseki pozostawione za rufą „Pallady”; bezmyślnie dotykał rączek systemu awaryjnego, to spoglądał na główny ekran, na którym przelewały się fioletowe kropki gwiazd. „Pallada” bezgłośnie mknęła w przestrzeń z prędkością wynoszącą „sześć dziewiątek po zerze”. „Mamy poza sobą niemal połowę drogi — pomyślał Russow. — Dobrze byłoby spocząć w anabiozie i od razu zapaść w zbawienny niebyt…” Była to nadzwyczaj zniewalająca myśl. Russow wahał się długo, walcząc z pokusą, i wreszcie zdecydował się. Jednakże, nim zdążył zamknąć za sobą drzwi kabiny z anabiozą, stanął jak wryty. W usypiającej pieśni grawimetru zabrzmiała nagle jakaś nowa melodia. „Uszkodzenie” — jak błyskawica przemknęła mu myśl, lecz grawimetr znowu zanucił głębokim i melodyjnym tonem — Russow uspokoił się. W następnej chwili tonacja „głosu” przyrządu wyraźnie się zmieniła, dźwięk zaczął narastać i nabierać wysokich tonów. Russow rzucił się ku pulpitowi i chwycił za rączkę dźwigni awaryjnych, nie odrywając oczu od wskaźnika. Wskazówka grawimetru powoli, lecz nieubłaganie pełzła ku czerwonej kresce, zaznaczając maksymalnie dopuszczalny przy danej prędkości astrolotu potencjał ciążenia. Wraz z ruchem wskazówki coraz bardziej alarmująco krzyczał analizator dźwiękowy: „Niebezpieczeństwo”. Russow wzdrygnął się w momencie, kiedy wskazówka dosięgła czerwonej kreski. Nagle oślepił go czerwony błysk indykatora na piersi dozorującego robota — sygnał wyłączenia głównego silnika. Russow na chwilę stracił głowę. „Na przodzie — przyciągająca masa… — przeraził się. Natychmiast po tym zagrzechotały silniki hamujące. Ruchoma skala akcelerografu gwałtownie przesunęła się w lewo, wskazując na potworne zwolnienie ruchu: 100»g«… osiemset dziesięć tysięcy”. Zwolnienie ruchu było tak duże, że na moment siła ciążenia zaczęła przewyższać potencjał anty — ciążenia. Siła ta cisnęła Russowa na fotel pilota, wgniatając go w gąbczaste obicie. Zabrzmiał przeraźliwy dzwonek — to automatycznie włączył się system wzmacniający pole antyciążenia — i dławiący ucisk znikł. Grawimetr już nie śpiewał, lecz wył pełnym grozy, przenikającym na wskroś „głosem”, mimo że prędkość statku gwałtownie malała. „Przyciągająca masa albo skraj słabego pola grawitacji?” — gorączkowo starał się odgadnąć Russow, mrużąc oczy w alarmującym migotaniu lampek awaryjnych. „Hamować czy zwiększać prędkość?… Sądząc po mapie Ośrodka Matematycznego na tej drodze nie powinno być obdarzonych siłą przyciągania mas… Czyżby wkradł się błąd nawigacyjny?…” Russow był dostatecznie doświadczonym pilotem, by od razu pojąć, że gdzieś przed rakietą znajduje się nieprawdopodobnie silne pole ciążenia. Niemal instynktownie włączył silniki hamujące. Pośród ciszy, która nagle zaległa, ręce jego gorączkowo myszkowały po safesie Warrena, przerzucając notatki, taśmy i tabele. Od czasu do czasu wzrok jego wpijał się w czarną przepaść ekranu astrotelewizora. Gdyby to była gwiazda, musiałby ją już dawno zobaczyć… A może to promienie infraczerwone? Powiedziałby o tym fotometr… Obłok pyłu kosmicznego? Obecność jego tu, w zbadanej części wszechświata, byłaby czymś zupełnie niezrozumiałym. Cóż to może być takiego?…

Russow gubił się w domysłach.

Potencjał ciążenia na skali grawimetru przewyższał wszystkie znane mu wielkości: siłę przyciągania Słońca, Alfa Eridana, zwykłych infraczerwonych gwiazd, mgławic pyłu. Russow nadal przerzucał notatki Warrena, aczkolwiek uważnie przestudiował je przy opracowywaniu programu; jakieś uczucie tkwiące w podświadomości kazało mu szukać. Nagle — było to jakby natchnienie — przypomniał sobie słowa, które Warren jeszcze w drodze do Alfa Eridana rzucił w odpowiedzi na uwagę czy pytanie drugiego nawigatora. „Tak, tak… na jedenastym parseku powrotnej trasy… jeśli się zrobi zwrot pod kątem 32 stopni w stosunku do południowego bieguna galaktycznego… po trzech parsekach spotkać można wygasłego karła Zwikki…” Czoło Russowa zrosiły chłodne krople potu. „Cóż to za biały karzeł Zwikki?” Russow nigdy nie słyszał o takiej gwieździe. Nie było jej przecież w diagramie kursu. Włączył więc wspomagającą pamięć maszynę elektronową i zaczął przeglądać katalogi astronomiczne, lecz i tu nie znalazł wzmianki o zagadkowej gwieździe. Uczucie strachu i niepewności zmusiło go do ponownego włączenia silników hamujących. Przy akompaniamencie ich gromowego łoskotu Russow znowu przystąpił do męczących poszukiwań czując, że jeżeli nie znajdzie odpowiedzi na dziwne zachowanie się „Pallady” — zagłada będzie nieunikniona.