…System zakłócający odpowiedział od razu. Na spotkanie „rakietki” rzucił się potężny chaos fal radiowych. Przez ułamek sekundy „rakietka” utraciła zdolność kierowania — i z olbrzymią szybkością wbiła się w głazy. Bezdźwięcznie zadygotał skalisty grunt. W ukośnych promieniach zachodzącej Najbliższej zamigotały i rozprysły się na wszystkie strony odłamki „rakietki”. Mieszając się z lawiną kamieni, spadały „w dół”, w stronę równika.
Nowak zerwał się tak gwałtownie, iż omal nie stracił równowagi.
— Szybciej! — krzyknął do Sandro. — Nim zapadnie ciemność, musimy znaleźć choć parę odłamków.
Tę szybko mijającą noc Nowak i Reed spędzili w laboratorium rakiety zwiadowczej. Nowak badał pod mikroskopem powierzchnię znalezionych odłamków, wodził po niej ostrzem elektrycznej czułki, notował wyniki oscylografów. Z początku pomagał mu Sandro, przeprowadzając próbną analizę chemiczną materii „rakietki”, lecz potem, zmorzony zmęczeniem, usnął w miękkim fotelu.
Antoni ciągle jeszcze spoglądał przez mikroskop na nierówne błyszczące wzory, domyślając się i zarazem odczuwając lęk przed sformułowaniem swego domysłu. Brązowe sześciokątne komórki, splecione w przedziwną mozaikę; iskrzące się warstewki białego metalu, poprzerywane kręte żyłki — druciki, żółte przezroczyste kryształki…
Kiedy Najbliższa znowu wzbiła się w czarne niebo, Nowak podniósł zaognione, przekrwione od wytężonego wpatrywania się oczy na drzemiącego Reeda i ostrożnie trącił go w ramię.
— Czy wiesz, Sandro, że zabiliśmy żywą istotę? I to znacznie wyżej zorganizowaną niż my, ludzie.
— Co? — Sandro szeroko rozwarł oczy. — Czyżby w „rakietce”…?
— Nie, nie w „rakietce”, lecz jak powinniśmy się byli domyślić wcześniej, właśnie „rakietki” to żywe istoty. I prawdopodobnie innych istot na tej planecie nie ma…
Po szybie iluminatora żwawo, niby świetliki, pełzły gwiazdy. Skały lśniły, spiętrzając się w pobliżu bieguna w górzystą ścianę. Tuż nad nimi wyleciała zza horyzontu „rakietka” i pomknęła „w dół” spadzistymi wielokilometrowymi susami.
— Jak to „zabiliśmy”? — cicho i niepewnie mruknął, spoglądając w bok, Sandro. — Przecież ja nie wiedziałem, że to zrobisz…
Nowak popatrzył na niego ze zdziwieniem, lecz nic nie powiedział.
III
…Ziemia wyglądała tak, jak zazwyczaj widzą ją powracający z ekspedycji astronauci: duża kula Spowita w błękitną mgłę atmosfery, poprzez którą niewyraźnie rysują się zielone i pstre plamy kontynentów i wysp pośród sinoszarej tafli oceanu; białe czapy lodu na biegunach i jakby ich przedłużenie, białe plamki chmur. Kontury lądów rozszerzają się, rozbijają na mnóstwo linii, stają się namacalnie wyraziste. Oto już horyzont przybrał kształt czarny o chwiejnych, mglistych brzegach. W dole gwałtownie przemykają masywy lasów, pocięte błękitnymi pasmami kanałów i cienkimi szarymi liniami dróg; skupiska maleńkich jak zabawki budowli, duże żółte kwadraty pól pszenicznych, kończący się stromymi skałami brzeg i — morze, morze bezkresne, mieniące się modrozielonymi falami roziskrzonej w słońcu wody.
…Lo Wej i Patrick Loy mknęli już ulicami Astrogrodu — obok kopuł i stumetrowych masztów Stacji Radionawigacyjnej, koło lśniących plastykiem i szkłem domów mieszkalnych, obok gigantycznych hangarów, gdzie montowano nowe rakiety. Wszędzie było pełno ludzi. Jedni pracowali w hangarach, drudzy szli ulicami, inni grali w piłkę na placach w parku, kąpali się w dużych basenach. Wszyscy byli piękni: rośli, ubrani z prostotą, wspaniale zbudowani, o twarzach wesołych lub skupionych. To piękno twarzy, ciał i ruchów nie było przypadkowym darem przyrody, szczodrej dla jednych i nielitościwej dla drugich — było ono rezultatem dostatniego, higienicznego trybu życia, natchnionego pracą i twórczością wielu pokoleń… Brzegiem ulicy, objąwszy się, szły dziewczęta i śpiewały. Pod rozłożystym ciemnolistnym dębem zapamiętale grzebały się w piasku dzieci.
Za miastem zobaczyli skały, ukryte przedtem za domami. Lo i Patrick— pędzili na lotnisko, ku wylotowi pięćsetkilo — metrowego działa elektromagnetycznego, wymierzonego w Kosmos. Wznieśli się na dużą wysokość i teraz widzieli już w całości lśniącą metaliczną nić ciągnącą się prosto od Astrogrodu do najwyższego wierzchołka Himalajów — Czomolungmy. Oto z gardzieli działa w rozrzedzoną ciemnoniebieską przestrzeń wyleciał srebrzystą strzałą sznur towaro wych rakiet.
Ekran zgasł — film się skończył. Lo Wej i Patrick Loy sie dzieli w zaciemnionej kabinie astrolotu, nie odzywając się ani słowem, by nie spłoszyć wrażenia wywołanego widokiem Ziemi. W pełnej napięcia pracy, pod naciskiem nieustannego potoku niezwykłych wrażeń astronauci mało myśleli o Ziemi. Świadomie starali się o niej zapomnieć. Ale teraz, gdy ich wezwała, poczuli tęsknotę… Nie, żadna klimatyzacja nie zastąpi cierpkiego zapachu smolistego igliwia i nagrzanych słońcem traw, ani miliardy kosmicznych kilometrów przebytych z szybkością zbliżoną do prędkości światła nie zastąpią ulicy, po której można spacerować i po prostu uśmiechać się do przechodniów; najmądrzej obmyślone piękno przyrządów i maszyn nigdy nie wyprze z ludzkiego serca rozrzutnej, ale gwałtownej i groźnej urody Ziemi…
— A jak tam mój synek? — cicho powiedział Patrick. — Kiedy powrócą, będzie już zupełnie dorosły.
— Nie mówmy o tym — odrzekł Lo, zły na siebie i towarzyszy. — Jak myślisz, wystarczy to dla nich?
— Chyba tak… — Patrick westchnął i powstał.
— Ciekawe, dlaczego kapitan nie pozwolił nam wskazać gwiezdnych współrzędnych układu słonecznego. Wszystko w porządku, Lo, możesz nadawać.
To, co podczas przeglądu zajęło pół godziny, w teletransmisji przyśpieszonej trwało zaledwie dwie minuty. Wielokierunkowe dwubiegunowe anteny „Fotonu–2” wysyłały fale elektromagnetyczne na wszystkie strony planety. Lo Wej na podstawie wielu obserwacji wiedział, o ile szybciej płynie czas dla istot Dziwnej Planety: aby uchwycić ich wizjo — informację, trzeba było zastosować ekrany zwalniające błyski obrazów na ułamki sekundy. Lo kilka razy powtórzył transmisję filmu, potem przełączył wszystkie wizjofony na odbiór i czekał.
W radiokabinie panowała cisza i mrok. Osiem teleekranów migotało słabo z powodu zakłóceń. Na ścianie świeciły się dwie tarcze: zegar ziemski, który uwzględniając poprawki wynikające z parodoksu zegarowego odmierzał czas ziemi, i zegar astrolotu. Obecnie ich wskazówki ukazywały ten sam czas… Upłynęło dziesięć minut, a na ekranach nie było widać żadnych obrazów. Nagle podłoga kabiny lekko drgnęła, jak gdyby zapadając się pod nogami. Lo Wej spojrzał na zegarek: no tak, to elektromagnetyczna katapulta „Fotonu–2” przyjęła na pokład rakietę zwiadowczą z Nowa — kiem i Reedem.
…Na ekranie wiszącym z brzegu po lewej stronie zabłysnął i zniknął mglisty obraz. Lo Wej przyjął pełną napięcia i uwagi postawę i włączył aparat rejestrujący. Obraz znowu zamigotał, tym razem był wyraźniejszy: dwóch ludzi w skafandrach, którzy przywarli do skał, wisząca w przestrzeni nad nimi „rakietka”. „Aha, to oni przekazują nam wiadomość o» rakietce«, która się roztrzaskała”. Ekran pociemniał. Przeczekawszy chwilę Lo Wej wyłączył aparat rejestrujący.