Выбрать главу

Nowak zamilkł i usiadł. Natychmiast poderwał się Torrena, odrzucił ręką włosy.

— Antoni, cóż to za „życie” bez przemiany materii? Czy można to uważać za życie?

— Dlaczego nie? — wzruszył ramionami Nowak. — One poruszają się, rozwijają, wzajemnie się informują.

— Lecz jak się rozwijają? Jak wytworzyło się krystaliczne życie? Jak rozmnażają się te „rakietki”?

Nowak uśmiechnął się.

— Może byś jeszcze zapytał: czy posiadają one rodziny i czy znają miłość? Nie wiem. Zbyt skąpą mamy o nich wiedzę.

— Krystaliczne istoty… — w zadumie powtórzył Sandro i obrzucił spojrzeniem zebranych. Oczy i policzki mu płonęły. — Wyobraźcie sobie — w ciągu minuty mogą one wymyślić więcej niż ja w ciągu miesiąca. Cały wodospad myśli, jakich myśli… Chciałbym zostać „rakietką” chociaż przez parę godzin.

— Poczekaj, Antoni — powiedział Patrick Loy. — Jeżeli to jest życie, jak twierdzisz, rozumne życie, to powinno być twórcze. Gdzież jest to, co one stworzyły? Przecież planeta ma dziki wygląd.

— Myślałem o tym — skinął głową kapitan. — Problem jest nadzwyczaj prosty: tym krystalicznym istotom jest to niepotrzebne. A więc zbędne są budynki i drogi, maszyny i przyrządy, gdyż rakietki są potężniejsze i szybsze od najsilniejszych maszyn, doskonalsze i czulsze od najbardziej skomplikowanych przyrządów. One nie przechodziły stadium cywilizacji maszynowej i nie będą przechodzić. Zamiast tego, by tworzyć i doskonalić maszyny, same się rozwijają. W poprzedniej ekspedycji widzieliśmy nie „rakietki”, lecz „samolociki”. Możemy więc zaobserwować, jak się zmieniły w ciągu dwudziestu lat.

— Czy można jednak uważać je za rozumne istoty, jeżeli brak jest jakichkolwiek śladów ich kolektywnej pracy? — zaoponował Loy. — A może są to jeszcze krystaliczne „zwierzęta”?

— Są. — Nowak uderzył dłonią po poręczy fotela. — Są ślady. Co prawda, nie wiem, czy można to nazwać tworzeniem… Mam na myśli zniknięcie atmosfery Dziwnej Planety. Widocznie atmosfera przeszkadzała im w lataniu, uniemożliwiała rozwijanie dużych prędkości. „Rakietki” więc unicestwiły ją — i to wszystko…

Loy nie chciał się poddawać.

— Jeżeli są one rozumnymi istotami, to dlaczego nie nawiązują z nami kontaktu? Dlaczego nic nie odpowiedziały na nasz film?

— Otóż tak, Patrick… — Nowak zamilkł na chwilę, obmyślając odpowiedź. — Obawiam się, że jesteśmy dla nich czymś bez porównania bardziej niezrozumiałym niż one dla nas. Szybkość myślenia i ruchu „rakietek” jest tak ogromna, iż obserwować nas jest im o wiele trudniej, niż nam śledzić wzrost drzewa. Pamiętacie, że „rakietki” musiały pikować, aby nas dokładnie obejrzeć?… Nie wiem, czy przypadkiem nie biorą one za żywą istotą naszego astrolotu i zwiadowczej rakiety, a nie nas samych.

Maksym Licho poprzez przezroczystą część podłogi spoglądał na Dziwną Planetę. Ten jej obszar, nad którym wisiał astrolot, uchodził w noc. Zygzakowata granica ciemności zagarniała coraz większą część planety, aż ta całkowicie pogrążyła się w czarnej przestrzeni. Jedynie ostatnie iskierki — odbijające światło wierzchołki najwyższych skał — tliły się jeszcze przez pewien czas. Tą część planety, na której panował jeszcze dzień, grając jaskrawymi barwami światła, umykała wstecz.

Maksym podniósł głowę.

— Słuchaj, Antoni. Jeżeli domyślałeś się, że „rakietki” są rozumnymi istotami, dlaczego w takim razie… nie wiem, jak to powiedzieć: zniszczyłeś czy też strąciłeś tę „rakietkę”? Nie trzeba było tego robić.

Nowak w zdumieniu uniósł brwi.

— Należało jednak sprawdzić przypuszczenie. W przeciwnym razie odlecielibyśmy, niczego nie rozumiejąc. Ponadto pamiętasz chyba pierwszą wyprawę? One też potraktowały nas bezceremonialnie.

— Jednakże wówczas były to zupełnie inne „rakietki” niż obecnie. Jeśli się przyjmie twoje rozumowanie, to przecież one różniły się od obecnych tak, jak my od pitekantropusa. One rozwijają się z niesłychaną szybkością. Zabić istotę myślącą, posiadającą bardziej, być może, rozwinięty umysł od naszego… tego nie trzeba było robić. Cóż one pomyślą o nas, ludziach Ziemi? — Maksym pokręcił z dezaprobatą głową i z uporem powtórzył: — Tego nie należało robić.

Pozostali członkowie załogi milczeli. Nowak wstał z fotela.

— Sprawa jest jasna, trudno tak od razu uświadomić sobie to wszystko. No cóż, mamy przed sobą dużo czasu… Uważam naradę za skończoną. Teraz — głos jego nabrał metalicznego tonu — proszę przygotować się do startu

V

Nowak pomylił się: czasu na rozmyślanie zostało niewiele.

Sandro Reed pierwszy zauważył dziwny statek. „Foton–2” nabierając prędkości już dziesiątą dobę okrążał Najbliższą i wchodził na inercyjną trajektorię. Członkowie załogi, przykuci do foteli czterokrotnym wzrostem ciężaru, byli w przygnębiającym nastroju z powodu przymusowej bezczynności i bezruchu. Sandro wybrał sobie doskonałe miejsce — obserwatorium — i badał mgławice gwiezdne. I on właśnie spostrzegł jakieś ciało, które częściowo zaciemniało zmniejszający się z każdą chwilą dysk Najbliższej. „Foton–2” dochodził już do prędkości przekraczającej 40 000 km/sek., lecz ciało to nie pozostawało w tyle, na odwrót, przybliżało się. Oślepiające wybuchy antyhelu, spalającego się w dyszach, utrudniały należytą obserwację kształtów ciała.

Sandro wezwał kabinę nawigacyjną:

— Antoni! Trzeba zatrzymać motory.

— O co chodzi? — na ekranie widać było, jak Nowak ze zdumienia usiłował nawet unieść się w fotelu.

— Za nami mknie jakieś ciało…

Przy wyłączeniu motorów automatycznie poszły w ruch dwa odśrodkowe koła rozpędowe, umieszczone na dziobie i rufie astrolotu. Wytworzyły one siłę odśrodkową ogromnej masy „Fotonu–2” z szybkością dziesięciu obrotów na minutę: było to wystarczające, by w mieszkalnych pomieszczeniach i pracowniach astrolotu stworzyć normalne odśrodkowe ciążenie.

Niebo za rufą robiło wrażenie stożka składającego się ze świetlistych kręgów przecinanych gwałtownie gwiazdami. Dysk Najbliższej opisywał jaskrawoogniste koło; W tym przyprawiającym o zawrót głowy wirującym wszechświecie trudno było w czymkolwiek się zorientować. Nowak musiał przełączyć koła rozpędowe na wsteczny ruch, zahamować obrót astrolotu. W ciągu pół godziny niebo przybrało normalny wygląd.

Tego chyba nie można było nazwać „statkiem”. Raczej przypominało to gęsty rój składający się z paru tysięcy „rakietek”. Podobieństwo było tym większe, iż „rakietki” poruszały się wewnątrz roju, który przybierał to formę kuli, to wydłużał się w formę elipsoidy. Ze środka roju wydobywało się o zmiennej sile światło. Zachodził rytmiczny związek pomiędzy zmiennością natężenia siły światła, zmiennością form roju i jego ruchem. Wywoływało to wrażenie, jakby jakieś centralne jądro za pomocą wybuchów — impulsów popychało rój naprzód, wydłużając go w elipsoidę. Z kolei „rakietki” znowu przybierały kształt kuli.

Cała załoga zebrała się w obserwatorium i w milczeniu śledziła zbliżanie się roju „rakietek”, który z każdym impulsem rósł w oczach.