Dlatego postanowił zostać na trochę. Poszedł do college'u w głębi wyspy, ale zamiast władzy i mocy chcieli go tam uczyć różnych intelektualnych głupstw, więc Calvin szybko doszedł do wniosku, że żaden z tych zarozumiałych profesorów i tak nie zna się na niczym pożytecznym. Traktowali go jak wariata. Jeden staruch z białą kozią bródką przez pół godziny go namawiał, żeby Calvin pozwolił mu studiować siebie, niczym jakiś dziwny okaz chrząszcza. Calvin wytrzymał te pół godziny, żeby zdążyć poluzować szycia wszystkich książek na półkach starucha. Niech się zastanawia nad jego szaleństwem, kiedy kartki każdego wyjętego tomu rozsypią mu się po podłodze.
Profesorowie nie byli wiele warci, ale i ulica okazała się nie lepsza. Owszem, słyszał o mędrcach, magach i innych takich. Cyganie opowiadali o kimś, kto rzucał klątwy. Irlandczycy wiedzieli o kapłanie, który umiał robić niezwykłe rzeczy. Francuzi i Hiszpanie słyszeli o czarownicach, świętych dzieciątkach i tym podobnych. Jeden Portugalczyk wspominał wolną czarną kobietę, która potrafiła krocze wroga uczynić gładkim i czystym jak pacha — podobno tak właśnie zyskała wolność: zrobiła to pierworodnemu synowi swego pana i zagroziła, że zrobi także jemu. Ale każda z tych osób jakoś znikała. Dowiadywał się o kimś, kto znał mędrca, trafiał do tego człowieka i okazywało się, że on zna tylko kogoś innego, kto zna mędrca. I tak dalej, i tak dalej, jakby konstabl szukał nocą uciekiniera, który umyka wśród zaułków.
Tymczasem jednak Calvin nauczył się życia w mieście i polubił je. Podobało mu się, że może zniknąć w biały dzień: nikt go tam nie znał. Nikt niczego od niego nie oczekiwał. Człowiek był tym, co nosił na sobie. Kiedy tu przybył, ubrany jak wsiowy prostak, ludzie spodziewali się, że będzie głupi i niezgrabny… i do licha, był taki. Po kilku dniach zrozumiał, że ubranie go zdradza, więc kupił używaną miejską odzież. Ludzie zaczęli z nim rozmawiać. Nauczył się też zmieniać trochę wymowę, mówić szybciej, nie zaciągając. Pozbywał się wiejskiego akcentu. Wiedział, że zdradza go każde wypowiedziane słowo, ale radził sobie coraz lepiej. Ludzie nie prosili już, żeby powtórzył, co mówił przed chwilą. A pod koniec tygodnia nikt by go nie odróżnił od innych imigrantów. Lepiej być nie mogło: nikt przecież nie pochodził z Nowego Amsterdamu. Może z wyjątkiem paru starych holenderskich ziemian, ukrytych w swoich rezydencjach w głębi wyspy.
Nie znalazł w mieście mądrości, tylko plotki o niej. Ale czego właściwie się spodziewał? Ktoś, kto naprawdę poznał moce starego świata, nie wsiadłby przecież na marną łajbę i nie pożeglował na zachód, ryzykując zdrowie i życie, żeby zamieszkać w jakimś śmietniku w Nowym Amsterdamie. Nie, ludzie z Europy, którzy opanowali moc, wciąż byli w Europie — bo oni tam rządzili, więc nie mieli powodów do wyjazdu.
A kto jest najpotężniejszy ze wszystkich? Oczywiście ten, którego zwycięstwa wypędziły tych ludzi o kilkunastu językach aż na amerykańskie brzegi. Ten, który przegnał z Francji arystokratów, podbił Hiszpanię, Święte Imperium Rzymskie, Włochy i Austrię, a potem nie wiadomo czemu zatrzymał się na granicach Rosji i na kanale La Manche, po czym zaproponował pokój. Ten, kto trzymał teraz kontynent żelazną ręką, ale — podobno — z czułym sercem, tak że nikt we Włoszech, Austrii czy innych krajach, właściwie nigdzie, nie pragnął powrotu dawnych władców. Ten człowiek opanował moc. Od tego człowieka mógł się Calvin nauczyć wszystkiego, czego chciał się dowiedzieć.
Jedyny kłopot polegał na tym, że człowiek tak potężny na pewno nie zechce rozmawiać z biednym chłopakiem z farmy w Wobbish. I jak ten biedny chłopak z farmy w ogóle zdoła przepłynąć ocean? Gdyby tylko Alvin zechciał go nauczyć, jak zmieniać żelazo w złoto… Tak, to by się przydało.
Calvin wyobraził sobie całą lokomotywę parową zmienioną w czyste złoto. Rozpalić pod kotłem, to się roztopi — ale roztopi się w kałuże złota. Wystarczy zanurzyć chochlę i odlewać, a miałby na przejazd do Francji, i to nie w ładowni. Rejs pierwszą klasą, a w Paryżu najlepszy hotel. I jeszcze eleganckie ubranie. Gdyby wszedł tak do amerykańskiej ambasady w Paryżu, lokaje kłanialiby się nisko, szurali nogami i zaprowadzili Calvina prosto do ambasadora, ambasador zaś prosto do pałacu cesarza, gdzie by go przedstawił samemu Napoleonowi. Napoleon by zapytał: „Dlaczego mam z tobą rozmawiać, ze zwykłym obywatelem nieważnego państewka w dzikich krainach na zachodzie?” A Calvin wyjąłby z kieszeni trzy garście złota, wcisnął Napoleonowi w ręce i powiedział: „Hę jeszcze ci trzeba, sir? Potrafię zrobić więcej”. A Napoleon na to: „Mogę kupować złoto za wszystkie podatki Europy. Po co mi ta nędzna garstka?” Wtedy Calvin: „Teraz masz więcej, niż miałeś przed chwilą. Spójrz, sir, na swoje guziki”. Napoleon spojrzałby na mosiężne guziki płaszcza i zobaczył, że też są ze złota. I by powiedział: „Czego ode mnie żądasz, sir?” Tak jest, nazwałby Calvina „sir”, a Calvin by odparł: „Pragnę tylko, byś mnie nauczył mocy”.
Tyle że gdyby Calvin umiał zmieniać żelazo czy mosiądz w złoto, nie potrzebowałby pomocy od Napoleona Bonaparte, cesarza świata czy jaki tam bezsensowny tytuł nadał sobie przy ostatnim święcie. To było kolejne błędne koło z tych, na które ciągle ostatnio trafiał. Gdyby potrafił zwrócić na siebie uwagę Napoleona, to pomoc Napoleona nie byłaby mu potrzebna. A że potrzebował Napoleona, nie miał żadnej szansy, by któryś z dworzan dopuścił go do cesarza.
Calvin nie był głupi. Nie był prostakiem, nieważne, co o nim myśleli ludzie z miasta. Wiedział, że ludzie potężni nie urządzają sobie pogaduszek z byle kim.
Ale przecież mam jakąś moc, myślał. Mam jakąś moc i potrafię utorować sobie drogę, kiedy już przepłynę staw. Ludzie wykwintni nazywają Ocean Atlantycki stawem. Kiedy przepłynę staw. Może będę musiał nauczyć się francuskiego, chociaż podobno Napoleon mówi po angielsku — zostało mu to z czasów, kiedy służył jako generał w Kanadzie. Tak czy inaczej, dostanę się do niego, a on przyjmie mnie na ucznia. Nie takiego, który obejmie po nim cesarstwo, ale takiego, który spróbuje dokonać tego samego w Ameryce: zebrać Kolonie Korony, Nową Anglię i Stany Zjednoczone pod jednym sztandarem. I jeszcze Kanadę. I Florydę. A potem może warto będzie spojrzeć poza Mizzipy i przekonać się, czy stary Tenska-Tawa potrafi zatrzymać Stwórcę, który postanowił wkroczyć i podbić kraj Czerwonych.
Marzenia… Głupie marzenia chłopaka, który sypia w taniej noclegowni i łapie się byle jakich zajęć, żeby zarobić parę centów dziennie. Calvin wiedział o tym, ale wiedział też, że jeśli takiego talentu jak swój nie potrafi zamienić na pieniądze, to nie zasługuje na nic lepszego niż twarde łóżko, marne jedzenie i ciężka praca.
Osiągnął przynajmniej jedno: ludzie na ulicy przyzwyczaili się już do faktu, że Calvin czegoś szuka. I wreszcie stara kobieta, od której kupował jabłka — dała mu jabłko pierwszego dnia w mieście, kiedy nie miał pieniędzy, bo sama pochodziła ze wsi, jak wyjaśniła; od tego dnia nie znalazła w swoich owocach ani jednego robaka czy muchy — powiedziała:
— Chyba rozmawiałeś już z Zakrwawionym? On zna się na różnych rzeczach.
— Zakrwawionym?
— No wiesz, tym, co opowiada straszne historie, a kiedy nikogo nie spotka, komu by mógł opowiedzieć, to ręce spływają mu krwią. Wszyscy znają Zakrwawionego. Przybył tutaj, bo ciąży na nim klątwa. Codziennie musi znaleźć kogoś nowego i powtórzyć mu swoją historię, a gdzie indziej mógłby mieć ciągle nowych ludzi?