— Powiem — ostrzegła Ramona. — Chyba że natychmiast przyznasz, że to kłamstwo.
— Jeśli powiesz, to cię zabiję.
— Więc przyznaj, że to kłamstwo.
Łzy stanęły Amy w oczach. To przecież wcale nie kłamstwo; to sen. Prawdziwy sen o prawdziwej miłości, spływający ze ścieżek sekretności w sercach jej i Alvina. On śnił ten sam sen w tej samej chwili, wiedziała o tym, i czuł przy sobie jej ciało, tak jak ona jego. To czyniło sen prawdziwym. Jeśli kobieta i mężczyzna oboje pamiętają realność swoich ciał, przytulonych do siebie, jak można to nazwać inaczej niż prawdziwym przeżyciem?
— Za bardzo kocham Alvina, żeby kłamać w takich sprawach. Możesz mi uciąć język, jeżeli skłamałam choć słowo.
Ramona jęknęła.
— Nie wierzyłam ci aż do teraz — przyznała.
— Ale nie powiesz nikomu — przypomniała Amy. Serce śpiewało jej pieśń zwycięstwa: Ramona w końcu uwierzyła. — Przysięgnij.
— Przysięgam — powiedziała Ramona.
— Pokaż palce! — zażądała Amy.
Ramona wyciągnęła ręce. Palce nie były skrzyżowane, ale przecież mogły być jeszcze przed chwilą.
— Przysięgnij jeszcze raz, kiedy widzę twoje ręce.
— Przysięgam. — Ramona przewróciła oczami.
— To nasza przepiękna tajemnica — dodała Amy, odwróciła się i ruszyła dalej.
— Nasza i Alvina — mruknęła Ramona, wyprostowała skrzyżowane w kostkach nogi i podążyła za nią.
ROZDZIAŁ 7 — BILET NA STATEK
Calvin szybko zrozumiał, że zdobycie tylu pieniędzy, by wystarczyło na podróż do Europy pierwszą klasą, zajmie mu strasznie dużo czasu. Dużo czasu i ciężkiej pracy. Ani jedno, ani drugie nie wydało mu się atrakcyjne.
Nie umiał zmieniać żelaza w złoto, ale umiał robić inne sztuki. Długo się nad nimi zastanawiał. Nie był pewien, ale wydawało mu się, że banki nie zdołają trzymać go z dala od swoich skarbców, jeśli zacznie pracować nad tym, co trzyma je razem. Mimo to mogli go przy tym złapać, co przekreśliłoby jego marzenia. Myślał już, czy nie otworzyć kramu jako Stwórca, ale zwróciłby na siebie uwagę i zyskał sławę, która później pewnie by mu zaszkodziła; naraziłby się też na nieuniknione oskarżenia o szarlatanerię. I tak słyszał już plotki o Alvinie — czy raczej o kowalskim uczniu, który żelazny pług zamienił w złoty. Wielu z tych, co je powtarzali, przewracało przy tym oczami, jakby dodając: akurat jakiś wiejski parobek z zachodu ma talent Stwórcy, jasna sprawa.
Calvin żałował czasami, że nie ma innego talentu. Mógłby na przykład być żagwią — to by się przydało. Wiedziałby, jakie nieruchomości kupować albo w jaki statek zainwestować pieniądze. Ale nawet wtedy musiałby szukać partnera do wyłożenia tych pieniędzy, których przecież nie miał. Zresztą nie planował siedzenia w Nowym Amsterdamie tak długo, aż się wzbogaci. Chciał się uczyć Stwarzania i wszystkiego, co jeszcze mógł mu pokazać Napoleon. A skoro tak wysoki postawił sobie cel, drobni kupcy z Manhattanu nie byli dla niego odpowiednimi partnerami.
Ale na wszystko istnieje więcej niż jeden sposób, jak mówi przysłowie. Jeśli nie wiedział, jak łatwo zdobyć pieniądze na rejs pierwszą klasą, dlaczego by nie udać się do początku wszystkich rejsów? Wkrótce więc spacerował po nabrzeżach Manhattanu, wzdłuż brzegów Hudsonu i East River. Spacer okazał się ciekawy sam w sobie; Calvin chłonął widoki długich, smukłych żaglowców i ciężkich, dymiących parowców, krzyki i stękania spoconych tragarzy, sunące dźwigi, liny, wielokrążki i sieci, zapach ryb i wrzaski mew. Kto by pomyślał, patrząc kiedyś na chłopca skaczącego w młynie w Vigor Kościele, że pewnego dnia chłopiec ten stanie na granicy ziemi, spijając uderzające do głowy zapachy, dźwięki i obrazy życia na morzu.
Calvin jednak nie należał do takich, którzy mogą zapomnieć się w kontemplacji. Rozglądał się za czymś odpowiednim; od czasu do czasu zatrzymywał jakiegoś dokera i pytał, dokąd zmierza ładowany statek. Te płynące do Afryki, na Haiti czy do Orientu, były mu na nic, ale te kierujące się do Europy oglądał uważnie. Wreszcie znalazł to, czego szukał: jasny angielski statek o wysokich masztach, z dobrze urodzonym kapitanem, który zdawał się nigdy nie podnosić głosu, a jednak ludzie pod jego komendą pracowali ciężko i z sensem. Wszystko było czyste, ładunek zaś układany starannie, a nie rozrzucany po całym pokładzie.
Naturalnie, kapitanowi nawet do głowy by nie przyszło, żeby rozmawiać z kimś w wieku Calvina i noszącym Calvina ubranie. Ale Calvin szybko wymyślił plan zwrócenia na siebie uwagi.
Zatrzymał jednego z tragarzy.
— Przepraszam bardzo, ale jest silny przeciek z tyłu statku, po drugiej stronie.
Tragarz przyjrzał mu się podejrzliwie.
— Nie jestem marynarzem.
— Ja też nie, ale myślę, że kapitan podziękuje takim, co uprzedzą go o kłopotach.
— A skąd wiesz, jeśli ten przeciek jest pod wodą?
— Mam talent do przecieków — wyjaśnił Calvin. — Na waszym miejscu bym mu to zaraz powiedział.
Tłumaczenie talentem wystarczyło dla tragarza, który był Amerykaninem, chociaż — sądząc po akcencie — pochodził z Holandii. Kapitan, naturalnie, w ogóle się tym nie przejmie, jako że jest z Anglii, gdzie — pod Protektoratem — obowiązywało prawo karzące za talenty. Nie za ich posiadanie, ale za wiarę w ich istnienie czy próby używania. Jednak kapitan nie był durniem i z pewnością pośle kogoś, żeby sprawdził, co się dzieje.
Tak też się stało. Tragarz porozmawiał ze swoim naczelnikiem, a ten z oficerem na statku. Za każdym razem często pokazywali palcami na Calvina i gapili się, jak pogwizduje nonszalancko i wpatruje się w kadłub poniżej linii wodnej. Ku jego rozczarowaniu oficer nie poszedł do kapitana, ale sam wysłał marynarza na dół, w głębiny ładowni. Calvin musiał mu coś pokazać, więc wysłał swój przenikacz i wszedł nim w drewno dokładnie tam, gdzie powiedział, że jest przeciek. Prosta sprawa: rozluźnić trochę klepki i przesunąć je pod linią wody, przez co solidny strumień wystrzelił prosto do ładowni. Dla zabawy, kiedy był już pewien, że marynarz dotarł na miejsce i patrzył, Całym przymykał i otwierał szczelinę, tak że woda czasem leciała rozpylona, czasem równą strugą, a czasem ledwie ciekła — jak krew z rany z nieszczelną opaską uciskową. Założę się, pomyślał Calvin, że nigdy w życiu nie widział takiego przecieku.
Marynarz wybiegł po paru minutach, wyraźnie wzburzony. Oficer rzucił rozkazy kilku marynarzom i poszedł prosto do kapitana. Tym razem nie było żadnego pokazywania palcami: nie zamierzał przyznawać Calvinowi zasługi przy wykryciu przecieku. To Calvina naprawdę rozzłościło i przez chwilę myślał nawet, czy nie zatopić statku natychmiast. Ale nic by tym nie osiągnął. Będzie dość czasu, by temu zachłannemu i ambitnemu oficerowi pokazać, gdzie jego miejsce.
Kiedy kapitan zszedł pod pokład, Calvin przygotował dla niego prawdziwy pokaz. Zamiast przecieku pulsującego w jednym miejscu, zaczął go przemieszczać — chluśnięcie tutaj, strumień tam. Na pewno już zrozumieli, że nie ma w tym nic naturalnego. Na statku wybuchło zamieszanie, sporo marynarzy wbiegło pod pokład. Potem, ku radości Calvina, sporo wybiegło z powrotem i pognało trapem na suchy ląd, gdzie nie groziły dziwne moce, wywołujące przecieki w kadłubie.
Wreszcie pojawił się sam kapitan i tym razem oficer nie przypisywał sobie zasług. Wskazał naczelnika, który wskazał tragarza, i po chwili wszyscy wskazywali na Calvina.