Powiem tyle: kiedy spojrzałem na Calvina w Vigor Kościele, w owym roku, kiedy Alvin próbował uczyć Stwarzania, zanim jeszcze odszedł, zapewniam was, ludziska, że Calvin już przekroczył granicę. W jego sercu każde słowo Alvina było jak trucizna. Jeśli Alvin nie zwracał na niego uwagi, Calvin czuł się zaniedbany i mówił to głośno. Ale jeśli Alvin zwracał na niego uwagę, Calvin chodził skwaszony i ponury, mówiąc, że Alvin nie daje mu spokoju. Nie można go było zadowolić.
Ale powiedzieć, że był „na nie”, to tylko nazwać jego zachowanie, a nie wyjaśnić, dlaczego się tak zachowywał. Czegoś tam mogę się domyślać, ale to tylko domysły, nawet nie to, co nazywają „rozsądnymi domysłami”, bo przecież żaden rozsądek nie pozwala jednemu człowiekowi zgadywać lepiej niż innemu. Albo się coś wie, albo nie, a ja nie wiem.
Nie wiem, dlaczego ludzie, którzy mają wszystko, co im potrzebne do szczęścia, nie są po prostu szczęśliwi. Nie wiem, dlaczego samotni ludzie ciągle odpychają wszystkich, którzy chcą się z nimi zaprzyjaźnić. Nie wiem, dlaczego ludzie obwiniają o swoje kłopoty słabych i łagodnych, a prawdziwemu wrogowi pozwalają ujść bezkarnie. I na pewno nie wiem, dlaczego się męczę i spisuję to wszystko, kiedy jestem pewien, że i tak nie będziecie zadowoleni.
Jedno wam powiem o Calvinie. Kiedyś widziałem go na lekcji Alvina i przynajmniej raz uważał, pilnie słuchał każdego słowa brata. Pomyślałem wtedy: nareszcie zmądrzał. Nareszcie zrozumiał, że jeśli chce być siódmym synem siódmego syna, jeśli naprawdę chce być Stwórcą, musi się tego nauczyć od brata.
Lekcja się skończyła, a ja patrzyłem na Calvina; wszyscy wyszli do swoich zajęć, tylko ja i on zostaliśmy w sali. Wtedy się do mnie odezwał — zwykle mnie nie zauważał, jakby mnie tam nie było. Mówił do mnie i po paru sekundach zrozumiałem, co robi: naśladuje Alvina. Nie zwykły głos, ale jego głos szkolny, nauczycielski. Wszyscy pamiętacie, kiedy Alvin się tego nauczył — poznał tę kwiecistą, wykwintną mowę, kiedy studiował u panny Larner, zanim jeszcze zrzuciła przebranie i zanim zrozumiał, że to ta sama Peggy Guester, która zachowała jego czepek porodowy i ochraniała go przez lata dorastania. Te wielkie, pięciodolarowe słowa poznała w Dekane albo z tych książek, co je czytała. Alvin chciał mówić wykwintnie, jak ona, a przynajmniej czasami chciał. Dlatego zapamiętał te słowa i używał ich, żeby mówić tak pięknie, jakby uczył się angielskiego od profesora, a nie dorastał z nim, jak my wszyscy. Ale nie potrafił tak długo. Słyszał siebie takiego eleganckiego i nagle wybuchał śmiechem albo żartował i wracał do normalnej mowy. A teraz Calvin mówił tak samo wykwintnie, ale się nie roześmiał. Kiedy skończył, spojrzał na mnie i zapytał:
— Dobrze było?
Skąd miałem wiedzieć?
— Calvinie — odpowiedziałem mu — to, że mówisz jak człowiek wykształcony, nie daje ci jeszcze wykształcenia.
— Wolę być ignorantem — on na to — i mówić jak człowiek wykształcony, niż być wykształcony i mówić jak ignorant.
— Dlaczego? — zdziwiłem się.
— Bo kiedy mówisz jak wykształcony, nikt cię nie sprawdza, ale kiedy mówisz jak prostak, sprawdzają ciągle.
O to mi chodzi. Może to nie to samo, o co mi chodziło na początku, ale o to mi chodzi teraz: więcej wiem o zdarzeniach z roku Alvinowych wędrówek niż ktokolwiek inny na bożym świecie. Ale jestem też świadom, na jak wiele pytań nie potrafię odpowiedzieć. Czyli jest tak, że wiem, ale wychodzę na ignoranta. A wy?
Jeśli już się zorientowaliście, że znacie tę historię, na miłość boską, przestańcie czytać i zaoszczędźcie sobie kłopotów. A jeśli macie zamiar krytykować mnie, że nie skończyłem wszystkiego i nie podałem wam zawiązanego w kokardkę, zróbcie przysługę sobie i mnie, i napiszcie własną książkę. Tylko miejcie dość przyzwoitości, by nazwać ją romansem, nie historią, bo historia nie ma kokardek, ma tylko postrzępione końce i supły nie do rozplatania. To nie śliczny pakunek, ale nie słyszałem, żebyście akurat mieli urodziny, zresztą nie mam obowiązku dawać wam prezentów.
ROZDZIAŁ 2 — HIPOKRYCI
Calvin miał dosyć. Niewiele brakowało, a podszedłby do Alvina i… i coś by zrobił. Może przyłożyłby mu w nos, tyle że już tego próbował, a Alvin tylko złapał go za rękę, ścisnął tymi przeklętymi kowalskimi łapskami i powiedział: „Calvin, wiesz, że zawsze cię przewracałem; czy muszę to robić teraz?” Alvin zawsze wszystko potrafił lepiej, a jeśli nie potrafił, to widać nie warto było tego robić. Ludzie zebrali się dookoła i słuchali jego paplania, jakby miało jakiś sens. Obserwowali każdy jego ruch, jakby był tańczącym niedźwiedziem. Calvina zauważali tylko po to, żeby go grzecznie zapytać, czy nie mógłby się trochę odsunąć, bo zasłania Alvina.
Odsunąć się? Jasne, mogę się odsunąć. Mogę w ogóle wyjść za drzwi, na ten upał, i prosto ścieżką na wzgórze, do granicy lasu. Zresztą co mi przeszkadza iść dalej? Co mi przeszkadza dojść aż do brzegu świata i skoczyć?
Ale Calvin nie odszedł. Oparł się o wielki stary klon, a potem osunął na trawę i spojrzał na ziemię ojca. Na dom. Stodołę. Kurniki. Chlew. I młyn.
Czy koło w młynie ojca w ogóle jeszcze czemuś służy? Woda bezużytecznie płynie przez kanał, ale koło się nie obraca, więc kamienie wewnątrz też są nieruchome. Równie dobrze mogli zostawić ten wielki głaz w górach, zamiast przywozić go tutaj, gdzie stoi bez pożytku, kiedy wielki brat Alvin napełnia umysły tych biednych ludzi bzdurnymi nadziejami. Jakby kładł ich głowy między kamienie młyńskie, tak je miele; miele, zmienia na mąkę, z której upiecze chleb i zje na kolację. Może i uczył się na kowala przez długie lata w Hatrack River, ale tutaj, w Vigor Kościele, jest piekarzem umysłów.
Myśl o Alvinie zjadającym zmielone ludzkie głowy sprawiła Calvinowi przyjemność. Roześmiał się głośno. Usiadł na trawie i oparł się wygodnie o pień klonu. Jakiś chrząszcz szedł mu po łydce, pod nogawką, ale Calvin nie schylił się, żeby go wyjąć, nawet nie potrząsnął nogą. Zamiast tego posłał swój przenikacz — jak zapasową parę oczu, jak dodatkowy zestaw palców — na poszukiwanie maleńkiego, szybkiego trzepotania bezużytecznego, głupiego życia chrząszcza, a kiedy je znalazł, ścisnął tylko, czy raczej przekręcił — lekkie drgnienie mięśni wokół oczu, słabe uszczypnięcie, ale chrząszcz przestał się ruszać. Są takie dni, robaczku, kiedy nie warto wychodzić rano na świat.
— To musi być bardzo zabawne — usłyszał głos.
Niemal wyskoczył ze skóry. Jak ktoś mógł do niego tak podejść niepostrzeżenie? Jednak nie pokazał po sobie, że jest zaskoczony. Może i serce biło mu szybciej w piersi, ale odczekał długą chwilę, zanim się obejrzał. I miał minę tak obojętną, że bardziej niewzruszony może być tylko trup.
Łysy człowiek, stary, w skórach. Calvin znał go, oczywiście: wędrowiec i czasem gość zwany Bajarzem. Jeszcze jeden z tych, co wierzą, że świat zaczyna się od Boga i kończy na Alvinie. Calvin zmierzył go spojrzeniem od stóp do głów. Skóry były już chyba tak stare, jak ich właściciel.
— Czy zerwaliście to ubranie z dziewięćdziesięcioletniego jelenia, czy może wasz ojciec i dziadek nosili je przez całe życie, że jest takie wytarte?
— Noszę je tak długo — odparł starzec — że czasem posyłam je załatwiać rozmaite sprawy, kiedy jestem zajęty. I nikt nie widzi różnicy.
— Chyba was znam — oznajmił Calvin. — Jesteście stary Bajarz.
— To ja. A ty jesteś Calvin, najmłodszy syn starego Millera. Calvin czekał. I doczekał się: