Выбрать главу

Może w tym kraju, gdzie człowiek nie musi kłamać, by zyskać prawo do życia, znalazłby drogę do jakiejś prawdy, jakiegoś zrozumienia sensu wszechświata. A gdyby nie, przynajmniej byłby wolny.

Problem w tym, że studiował angielskie prawo i angielscy klienci powoli czynili go bogatym. A jeśli się ożeni? Jeśli będzie miał dzieci? Jakie życie czekałoby je w Ameryce, w dziewiczej puszczy? Jak mógłby poprosić żonę, aby porzuciła cywilizację i wyjechała do Filadelfii?

A chciał się ożenić. Chciał wychować dzieci. Chciał wykazać, że dobroci nie uczy się biciem, że strach nie jest źródłem, z którego tryska cnota. Chciałby wiedzieć, że nikt z najbliższych nie lęka się jego widoku, nikt nie musi kłamać, by być pewnym jego miłości.

Dlatego marzył o Ameryce, ale mieszkał w Londynie, w najlepszym towarzystwie poszukując dla siebie odpowiedniej kobiety, by z nią założyć rodzinę. Jego proste maniery ustąpiły miejsca stylowi uniwersyteckiemu, a potem prawdziwej dworności, czyniącej go miłym gościem nawet w najlepszych domach. Dowcip, nigdy złośliwy, a zawsze głęboki, zyskał mu popularność w najelegantszych salonach Londynu; a jeśli nigdy nie zapraszano go na te same przyjęcia czy bankiety co najsłynniejszych teologów, to nie dlatego że był uważany za ateistę, ale że żaden z teologów nie mógł mu dorównać w dyskusji. Verily'ego Coopera trzeba było posadzić przy stole przynajmniej z jedną osobą, która umiała dotrzymać mu pola — wszyscy wiedzieli, że ma zbyt miękkie serce, aby zniszczyć głupca dla rozrywki zebranych. Otoczony przez ludzi o słabszym dowcipie po prostu milkł, a gospodarz był zakłopotany, gdy rozeszła się pogłoska, że Verily Cooper milczał przez cały wieczór.

Verily Cooper miał dwadzieścia sześć lat, kiedy znalazł się na przyjęciu wraz z zadziwiającym młodym Amerykaninem, Calvinem Millerem.

Zauważył go od razu, ponieważ ów człowiek tu nie pasował. Ale nie z powodu swojej amerykańskości. Verily natychmiast spostrzegł, że Calvin postarał się o fasadę manier, chroniącą go od najgorszych faux pas, nękających większość Amerykanów, którzy próbowali radzić sobie w Londynie. Chłopiec opowiadał o swoich próbach nauki francuskiego, żartując na temat straszliwego braku zdolności językowych; Verily widział jednak — jak wielu innych — że to tylko poza. Kiedy Calvin mówił po francusku, każde zdanie rozbrzmiewało z doskonałym akcentem, a jeśli nawet słownik miał dość ubogi, to z pewnością żadnych braków w gramatyce.

— Jeśli jest słaby w językach — szepnęła Verily'emy do ucha pewna dama — to boję się myśleć, w czym jest dobry.

W kłamstwie, pomyślał Verily. Z kłamstwem radzi sobie świetnie. Ale milczał, bo skąd mógł wiedzieć, że każde słowo Calvina jest fałszem? Wiedział tylko, że kiedy Calvin mówi, nic do siebie nie pasuje. Chłopiec fascynował go, choćby dlatego że kłamał, nawet jeśli kłamstwo nie mogło mu przynieść żadnej korzyści. Całkiem jakby sprawiało mu radość.

Czy to jest produkt Ameryki? Kogoś takiego zrodziła kraina prawdy z marzeń Verily'ego? Może kapłani nie mylili się całkiem w sprawie ukrytych mocy… czy też „talentów”, jak nazywali je Amerykanie.

— Panie Miller — odezwał się Verily. — Zastanawiam się, skoro jest pan Amerykaninem, czy posiada pan jakąś wiedzę o talentach.

Salon ucichł. Mówić o czymś takim… To tylko odrobinę mniej nieuprzejme niż mówić o higienie osobistej. A kiedy w dodatku pytał Verily Cooper, wschodząca gwiazda palestry…

— Słucham? Nie zrozumiałem — przyznał Calvin.

— Talenty — powtórzył Verily. — Tajemne moce. Wiem, że w Ameryce są legalne, a przecież Amerykanie uważają się za chrześcijan. Jestem więc ciekaw, jak racjonalizuje się te rzeczy, tutaj uznawane za dowód opętania przez Szatana, godny wyroku śmierci.

— Nie jestem filozofem, drogi panie — oświadczył Calvin.

Verily zrozumiał. Zauważył, że Amerykanin nagle pilnuje się bardziej niż poprzednio. Miał rację: Calvin Miller kłamie, ponieważ ma wiele do ukrycia.

— Tym lepiej — zapewnił. — Możliwe zatem, że pańska odpowiedź okaże się zrozumiała dla człowieka tak jak ja nie zorientowanego w materii.

— Wolałbym, żebyśmy rozmawiali o innych sprawach. Obawiam się, że możemy urazić towarzystwo.

— Nie wyobraża pan chyba sobie, że został pan tu zaproszony z powodu innego niż pańska amerykańskość. Dlaczego więc wzbrania się pan przed rozmową o najbardziej dziwacznej odmienności ludu Ameryki?

Rozległ się gwar przyciszonych głosów. Czy ktoś kiedyś widział, żeby Verily był otwarcie niegrzeczny, tak jak teraz?

Verily jednak wiedział, co robi. Nie po to przesłuchiwał tysiące świadków, żeby nie wiedzieć, jak wydobyć prawdę nawet od najbardziej bezczelnego, notorycznego kłamcy. Calvin Miller to człowiek, który mocno odczuwa zakłopotanie. Dlatego kłamie — żeby osłonić się przed wszystkim, co może go zawstydzić. Sprowokowany, zareaguje gorąco, a kłamstwa i wyrachowanie ustąpią gdzieniegdzie strzępom uczciwości. Krótko mówiąc, Calvin Miller dawał się ponosić temperamentowi.

— Dziwacznej? — powtórzył. — Może dziwne są raczej nie talenty, ale to, że się ich istnieniu zaprzecza, zrzucając winę na Szatana.

Teraz gwar był głośniejszy. Calvin szczerością bardziej zaszokował i obraził pobożnych słuchaczy, niż przedtem Verily swoją nieuprzejmością. Jednak goście naprawdę byli światowcami i nie znalazł się wśród nich żaden kapłan. Nikt nie wyszedł z pokoju; wszyscy patrzyli i słuchali zafascynowani.

— Przyjmijmy to jako pańską przesłankę — zaproponował Verily. — Niech pan wyjaśni mnie i wszystkim obecnym, w jaki sposób te okultystyczne talenty pojawiły się na świecie, jeżeli nie w wyniku działań diabła. Z pewnością nie chce pan nam wmawiać, że my, Anglicy, palimy ludzi na stosie za posiadanie mocy zesłanej im przez Boga?

Calvin pokręcił głową.

— Widzę, drogi panie, że chce mnie pan sprowokować, abym przemówił w sposób zakazany tu prawem.

— Ależ skąd! Ma pan trzy tuziny świadków w tym salonie, którzy potwierdzą, że nie tylko nie zaczynał pan tej rozmowy, ale został do niej wciągnięty. Co więcej, nie proszę przecież o kazanie. Proszę, by opowiedział pan nam, jak naukowcom, w co Amerykanie wierzą. Opowiadanie o amerykańskich wierzeniach nie bardziej jest przestępstwem niż historie o muzułmańskich haremach czy paleniu wdów przez Hindusów. A w tym towarzystwie wszyscy chętnie się czegoś nauczą. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę.

Nikt nie próbował go poprawiać. Nie mogli się doczekać, żeby usłyszeć, co ma do powiedzenia młody Amerykanin.

— Szczerze wyznam, że nie ma zgody w tej kwestii — zaczął Calvin. — Więcej: nikt właściwie nie wie, co myśleć. Ludzie po prostu korzystają z talentów, które posiadają. Niektórzy twierdzą, że to wbrew Bogu. Inni powtarzają, że Bóg stworzył świat razem z talentami, a wszystko zależy od tego, czy używa się ich w dobrej sprawie. Słyszałem wiele rozmaitych opinii.

— A jaka jest najmądrzejsza z tych przez pana słyszanych? — nie ustępował Verily.