Выбрать главу

— Byłem tu kiedyś. Znam to miejsce. — A potem dodał zachwycony: — Przyprowadziłeś mnie do domu, Alvinie.

Nadeszli z północnego wschodu, mijając miejsce, gdzie rozgałęziały się tory i odnoga przebiegała w pobliżu Hatrack River, przez Hio i dalej, do Appalachee. Przekroczyli Hatrack krytym mostem, zbudowanym przez ojca Alvina i jego braci niczym pomnik dla zmarłego najstarszego Vigora, przygniecionego drzewem podczas przeprawy. Weszli do miasta tą samą drogą co kiedyś jego rodzina. Jak oni minęli kuźnię i usłyszeli dzwonienie młota na kowadle.

— Czy to nie kuźnia? — zapytał Arthur Stuart. — Chodź, odwiedzimy Makepeace'a i Gertie.

— Raczej nie — odparł Alvin. — Przede wszystkim Gertie nie żyje.

— No tak — przyznał chłopiec. — Żyłka jej pękła, kiedy wrzeszczała na Makepeace'a, prawda?

— Gdzie to słyszałeś? — zdziwił się Alvin. — Żadna plotka cię nie ominie, co?

— Nic nie poradzę, że ludzie rozmawiają, kiedy stoję obok — wyjaśnił Arthur Stuart, po czym wrócił do początkowego pomysłu. — Pewno byłoby lepiej odwiedzić Makepeace'a, zanim zobaczymy się z tatą.

Alvin nie tłumaczył mu, że Horacy Guester nie znosi, kiedy Arthur nazywa go tatą. Ludzie mogliby sobie pomyśleć, że to sam Horacy jest białą połówką małego mieszańca, choć to nieprawda, ale ludzie różnie gadają. Kiedy Arthur urośnie, Alvin wytłumaczy mu, że nie powinien tak się zwracać do Horacego. Ale na razie Horacy jest mężczyzną, a mężczyzna zniesie nieumyślną urazę ze strony chłopca pełnego dobrych chęci.

Zajazd okazał się dwa razy większy. Horacy dobudował nowe skrzydło, przez co front się wydłużył, a weranda biegła wzdłuż całego budynku. Ale to nie jedyna różnica: całość wyłożył deskami, pobielonymi i pięknymi na tle ciemnej zieleni lasu podchodzącego blisko pod dom.

— No, Horacy wyelegancił zajazd — ocenił Alvin.

— Nic niepodobny do starego — dodał Arthur Stuart.

— Zupełnie — poprawił go Alvin.

— Jeśli ty mówisz „wyelegancił”, to ja mogę „nic”. Ni ma tu panny Larner, żeby nas cięgiem poprawiała.

— Powinno być „ciągle” albo „nadal” — orzekł Alvin i obaj ze śmiechem weszli na werandę.

Drzwi otworzyły się nagle i z wnętrza wyszła dość korpulentna kobieta w średnim wieku. Prawie się z nimi zderzyła. Pod pachą niosła koszyk, w drugiej ręce parasolkę, chociaż nie zanosiło się na deszcz.

— Przepraszam — powiedział Alvin.

Widział, że jest okryta heksami i urokami. Jeszcze kilka lat temu oszukałaby go, jak każdego — choć zawsze wiedział, jakie to uroki i jak działają heksy. Teraz jednak nauczył się spoglądać przez heksy iluzji, a właśnie takich używała kobieta. Dostrzeganie prawdy przychodziło mu tak naturalnie, że musiał podjąć wysiłek, by zobaczyć iluzję. Podjął go zatem i trochę go zasmuciło, że kobieta jest niemal wzorcem damskiej urody. Czy nie mogła być bardziej twórcza, bardziej interesująca? Od razu ocenił, że ta prawdziwa, w średnim wieku, trochę za szeroka w talii i z włosami przyprószonymi siwizną, jest bardziej atrakcyjnym z dwóch wizerunków. I o wiele bardziej interesującym.

Zauważyła, że się jej przygląda, ale z pewnością uznała, że zachwycił się jej urodą. Na pewno była przyzwyczajona do mężczyzn, którzy się w nią wpatrują; zdawało się, że ją to bawi. Spojrzała wprost na niego, chociaż z pewnością nie szukała w nim urody.

— Urodziłeś się tutaj — oznajmiła. — Ale nigdy cię przedtem nie widziałam. — Odwróciła się do Arthura Stuarta. — A ty urodziłeś się na południu.

Arthur kiwnął tylko głową; nieśmiałość odebrała mu głos, nieśmiałość i porażająca siła jej stwierdzenia. Mówiła, jakby nie tylko jej słowa były prawdą, ale jakby wypierały wszelkie inne prawdy, o jakich ktoś wcześniej pomyślał.

— Urodził się w Appalachee, psze pani…

Na próżno Alvin czekał na odpowiedź. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że widząc jej młody i piękny fałszywy wizerunek, powinien się do niej zwrócić „panienko”, nie „proszę pani”.

— Zmierzasz do Carthage City — oświadczyła kobieta, znowu dość chłodno zwracając się do Alvina.

— Raczej nie. Nie mam tam nic do roboty.

— Jeszcze nie, na razie — zgodziła się. — Ale teraz już cię poznałam. Musisz być Alvinem, terminatorem, o którym Makepeace stale opowiada.

— Jestem czeladnikiem, psze pani. Jeśli Makepeace o tym nie wspomniał, to zastanawiam się, ile jeszcze jest prawdy w jego gadaniu.

Uśmiechnęła się, ale oczy pozostały poważne, wyrachowane.

— Aha… Widzę w tym zaczątki dobrej opowieści. Wystarczy trochę zamieszać.

Alvin natychmiast pożałował, że tyle jej zdradził. A w ogóle dlaczego odezwał się tak śmiało? Zwykle nie paplał z obcymi, zwłaszcza nie nazywał innych kłamcami, a to właśnie przed chwilą zrobił. Nie chciał kłopotów z Makepeace'em, ale teraz wyglądało, że i tak się pojawią.

— Chciałbym wiedzieć, z kim rozmawiam, psze pani.

Ale to nie ona odpowiedziała. W drzwiach stanął Horacy Guester.

— Jest poczmistrzynią w Hatrack River, a to dlatego że szwagier jej wuja jest kongresmanem z jakiegoś okręgu w Susquahenny i ma podobno wpływy u prezydenta. Wszyscy żywimy nadzieję, że jesienią znajdziemy kandydata, który obieca ją wyrzucić. Tylko na takiego będziemy głosować. Jeśli się nie uda, trzeba ją będzie zwyczajnie powiesić.

Poczmistrzyni uśmiechnęła się z przymusem.

— I pomyśleć, podobno Horacy Guester ma talent sprawiania, że ludzie dobrze się u niego czują.

— A o co ją oskarżycie? — spytał Alvin.

— Zbrodnicze plotki — wyjaśnił Horacy. — Takież pogłoski. Ociekanie złośliwością. Odgryzanie się w celach zabójczych. Oczywiście, mówię to w najmilszym możliwym sensie.

— Nic takiego nie robię — zapewniła kobieta. — A jako że Horacy nie raczył wymienić mojego imienia, nazywam się Vilate Franker. Moja babcia nie bardzo się znała na ortografii, więc nazwała matkę Violet, ale zapisała Vilate. Kiedy mama dorosła, tak się wstydziła analfabetyzmu babci, że zmieniła wymowę, jak w rymie do „glejt”. Ja jednak nie wstydzę się babci, więc wymawiam moje imię Violet, jak kolor pięknych kwiatków.

— Do rymu ze słowem „pistolet” — dodał Horacy.

— Rzeczywiście, dużo pani mówi, psze pani — odezwał się Arthur Stuart.

Powiedział to niewinnie, po prostu opisując fakt, który zaobserwował. Horacy jednak wybuchnął śmiechem, a Vilate zaczerwieniła się, cmoknęła językiem, otworzyła szeroko usta i nagle górne zęby opadły jej na dolne. Sztuczne zęby! Taki ohydny obraz… Ale ani Arthur, ani Horacy nie widzieli chyba, co zrobiła. Wierzyła pewnie, że za swoim murem iluzji może sobie pozwolić na wszelkie brzydkie, pogardliwe gesty. No cóż, Alvin nie miał zamiaru wyprowadzać jej z błędu. Na razie.

— Proszę chłopcu wybaczyć — powiedział. — Nie nauczył się jeszcze, że czasem niegrzecznie jest mówić wszystko, co się pomyśli.

— Miał rację — odparła. — Dlaczego nie powinien tego powiedzieć? — Ale jeszcze raz kłapnęła sztuczną szczęką. — Nie mogę się powstrzymać przed opowiadaniem różnych historii — podjęła. — Nawet jeśli moi słuchacze nie mają na nie ochoty. To moja najgorsza wada. Istnieją jednak gorsze i Bogu dziękuję, że mi ich oszczędził.