— Młodszy brat Alvina.
Zwinął się siedząc i rozwinął stojąc. Lubił swój wzrost. Podobało mu się, że patrzy z góry na łysą głowę starca.
— Wiecie, staruszku, gdybyśmy mieli jeszcze jednego takiego jak wy, moglibyśmy ustawić wasze różowe głowy obok siebie, a wyglądalibyście jak tyłek niemowlaka.
— Nie lubisz, kiedy cię nazywają młodszym bratem Alvina, co? — domyślił się Bajarz.
— Wiecie, gdzie wam dadzą coś do jedzenia — rzucił Calvin i ruszył przez łąkę. Nie myślał o żadnym kierunku, więc wkrótce zwolnił kroku i przystanął. Rozejrzał się, żałując, że nie ma nic, czym chciałby się zająć.
Staruch był tuż za nim. Niech to diabli, ależ cicho chodzi! Calvin musi pamiętać, żeby uważać na ludzi. Alvin robił to odruchowo, do licha, i Calvin też by potrafił, gdyby tylko pamiętał, że ma pamiętać.
— Usłyszałem, że się śmiejesz — powiedział Bajarz. — Kiedy pierwszy raz podszedłem.
— No to chyba nie jesteście jeszcze całkiem głusi.
— Widziałem, jak patrzysz na młyn i chichoczesz. Pomyślałem: co ten chłopak widzi śmiesznego w młynie, który kołem nie kręci?
Calvin spojrzał mu w oczy.
— Urodziliście się w Anglii, prawda?
— Tak.
— A potem mieszkaliście w Filadelfii? Poznaliście starego Bena Franklina?
— Niezłą masz pamięć.
— To czemu gadacie jak farmer z pogranicza? Wy wiecie i ja wiem, że powinno być „młynie, którego koło się nie kręci”, ale tu gadacie złą gramatyką, jakbyście nigdy do szkół nie chodzili, a wiem, że chodziliście. Czemu nie mówicie jak inni Anglicy?
— Czułe ucho, bystre oko — mruknął Bajarz. — Czułe na szczegóły. Nie bardzo na ogólny obraz, ale szczegóły owszem. Zauważyłem, że ty także mówisz gorzej, niż potrafisz.
Calvin zignorował obelgę. Nie pozwoli, żeby ten staruch zagadał go swoimi sztuczkami.
— Pytałem, dlaczego gadacie jak farmer z pogranicza.
— Wiele czasu spędziłem na pograniczu.
— Ja wiele czasu spędziłem w kurniku, a przecież nie gdakam.
Bajarz uśmiechnął się.
— A jak myślisz, chłopcze?
— Myślę, że gadacie jak ludzie, którym powtarzacie swoje kłamstwa, żeby wam wierzyli i myśleli, że jesteście jednym z nich. Ale to nieprawda; nie jesteście znikąd. Jak szpieg okradacie ludzi z nadziei, marzeń, pragnień, wspomnień i wyobrażeń o innych, i zostawiacie im w zamian tylko kłamstwa.
Bajarz był wyraźnie rozbawiony.
— Skoro taki ze mnie zbrodniarz, to czemu nie jestem bogaty?
— Nie zbrodniarz…
— Cieszę się, że zostałem uniewinniony.
— Tylko hipokryta.
Bajarz zmrużył oczy.
— Hipokryta — powtórzył Calvin. — Który udaje tego, kim nie jest. Żeby inni mu zaufali, ale ufają tylko garści kłamstw.
— To bardzo interesująca koncepcja, Calvinie. Gdzie wytyczasz granicę między człowiekiem skromnym, który zna swoje słabości, ale próbuje korzystać z cnót, choć jeszcze nie całkiem je opanował, a człowiekiem dumnym, który udaje, że posiada te cnoty, choć nie ma zamiaru ich zdobyć?
— Gdzie się podział farmer? — burknął pogardliwie Calvin. — Wiedziałem, że możecie zaniechać takiego gadania, kiedy tylko zechcecie.
— Owszem, to potrafię — przyznał Bajarz. — Tak jak umiem mówić po francusku do Francuza i po hiszpańsku do Hiszpana, i znam cztery odmiany mowy Czerwonych, zależnie od plemienia. Ale ty, Calvinie, czy przemawiasz pogardą i drwiną do każdego? Czy tylko do lepszych od siebie?
Dopiero po chwili Calvin uświadomił sobie, że został pobity, mocno i ciężko.
— Mógłbym was zabić nie używając rąk — zagroził.
— To trudniejsze, niż ci się wydaje. Znaczy, zabicie człowieka. Dlaczego nie spytasz o to brata? Alvin zrobił to raz, w słusznej sprawie, a ty myślisz o zabiciu człowieka za to, że pstryknął cię w nos. A potem nie rozumiesz, dlaczego uważam się za lepszego.
— Źli jesteście na mnie, bo powiedziałem, że jesteście hipokrytą. Jak wszyscy inni.
— Wszyscy?
Calvin posępnie skinął głową.
— Każdy jest hipokrytą z wyjątkiem Calvina Millera?
— Calvina Stwórcy — poprawił go Calvin.
I zanim skończył, już wiedział, że popełnił błąd; nigdy nikomu nie zdradził imienia, jakie nadawał sobie w myślach. A teraz wyrzucił je z siebie jak przechwałkę, popis, żądanie, i to przed tym najmniej przychylnym ze słuchaczy. Ten człowiek najpewniej zdradzi tajemnicę Calvina innym.
— Widzę, że teraz jesteśmy zgodni — zauważył Bajarz. — Obaj udajemy, że jesteśmy kimś, kim nie jesteśmy.
— Jestem Stwórcą! — upierał się Calvin, podnosząc głos, chociaż wiedział, że staje się tylko słabszy i bardziej się odsłania. Ale nie umiał się powstrzymać przed rozmową z tym śliskim staruchem. — Potrafię wszystko, co potrafi Alvin, gdyby tylko ktoś zechciał to zauważyć!
— Wykułeś ostatnio jakieś młyńskie kamienie bez narzędzi?
— Mogę tak spasować kamienie w murze, jakby wyrosły takie z ziemi!
— Uleczyłeś jakieś rany?
— Zabiłem robaka, co lazł mi po nodze, a nawet nie tknąłem go palcem!
— Ciekawe. Ja pytam o leczenie, ty odpowiadasz o zabijaniu. Nie brzmi to dla mnie jak mowa Stwórcy.
— Sami mówiliście, że Alvin zabił człowieka!
— Rękami, nie korzystając z talentu. Chwilę przedtem ten człowiek zamordował niewinną kobietę, która zginęła, by chronić swego syna przed niewolą. A chrząszcz… chciał kogoś skrzywdzić?
— Tu was mam! Alvin zawsze jest taki prawy i cudowny, a Calvin niczego nie umie zrobić jak trzeba! Ale Alvin sam mi opowiadał, jak to posłał masę karaluchów, żeby się zabiły, kiedy był jeszcze mały i…
— A ty niczego się nie nauczyłeś z tej historii, tyle że masz moc dręczenia owadów?
— On może robić, co chce, a potem tłumaczy, jak to się nauczył czegoś lepszego, ale kiedy ja robię to samo, to nie jestem godny! Nie można mnie nauczyć żadnych jego sekretów, bo nie jestem gotowy, ale ja jestem gotowy, tylko nie na to, żeby Alvin decydował, jak mam używać talentów, z którymi się urodziłem. Kto jemu mówi, co ma robić?
— Wewnętrzne światło prawości — odpowiedział Bajarz. — Z braku lepszego określenia.
— No a co z moim wewnętrznym światłem?
— Domyślam się, że twoi rodzice zadają sobie to samo pytanie, i to często.
— Dlaczego mnie się nie pozwala poukładać sobie wszystkiego samemu, jak Alvinowi?
— Ależ właśnie na to ci się pozwala.
— Nie, wcale nie! On tam siedzi i próbuje tłumaczyć tym tępogłowym beztalenciom, co za nim idą, jak wejść do różnych rzeczy i nauczyć się, jak są zbudowane od środka, i jak prosić, żeby przyjęły nowe kształty, jakby czegoś takiego można się było nauczyć…
— Ale przecież się uczą, prawda?
— Jeśli cal na rok nazwiecie ruchem, to tak, możecie i to nazwać nauką — oświadczył Calvin. — Ale mnie, jedynego, który naprawdę rozumie wszystko, co on mówi, który mógłby tego używać, mnie nawet nie chce wpuścić do sali. Kiedy tam jestem, opowiada tylko różne historie, żartuje i niczego nie uczy, dopóki nie wyjdę. Dlaczego? Jestem jego najlepszym uczniem, tak? Uczę się, łapię wszystko w mig i od razu mogę używać. A on nie chce niczego pokazać! Innych nazywa „Stwórcami na nauce”, ale mnie nie chce udzielić nawet jednej lekcji tylko dlatego, że nie kłaniam mu się w pas i nie wznoszę modłów, kiedy zaczyna opowiadać, jak to Stwórcy nie wolno użyć mocy do mszczenia, jedynie do budowania, inaczej ją traci, a to przecież bzdura, talent to talent i…