Przyłożył się do pracy, podniósł kamień do otworu i wcisnął na miejsce. Zostawił dziury po palcach — w głębi celi było ciemno, zresztą gdyby ktoś je zobaczył, może nabrałby szacunku dla jego zdolności.
A może nie? Skąd mógł wiedzieć? Nad niczym teraz nie panował i nienawidził tego uczucia. Ale jeśli człowiek chce coś osiągnąć, musi czasem trochę się poświęcić.
Nie próbował już ucieczki, ale wiedział, że może uciec, kiedy zechce. Po całych dniach i nocach leżał na pryczy albo krążył po celi. Nie radził sobie z samotnością. Przekonał się o tym podczas swej wędrówki po lesie, kiedy odszedł z Vigor Kościoła. Może Alvinowi odpowiadało bieganie po puszczy na modłę Czerwonych, ale Calvin szybko porzucił leśne ścieżki i wyszedł na trakt, gdzie podwiózł go wozem jakiś farmer, potem drugi i trzeci. Nawiązywał znajomości i rozmawiał przez całą drogę.
Teraz ciążyła mu samotność, a gdyby nawet strażnicy byli chętni do pogaduszek, to postanowił nie zdradzać się ze znajomością ich języka. Nie przejmował się tym wcześniej, kiedy swobodnie krążył po ulicach Paryża, wśród gwaru miejskiego życia. Tutaj jednak, gdy nie chciał spytać nawet o dzień tygodnia… Czuł się jak kaleka.
Wreszcie zaczął zabawiać się figlami. Bez trudu wysłał przenikacz do mechanizmu zamka i zniszczył strażnikowi klucz, zmiękczając go zaraz po wsunięciu do dziurki. Kiedy strażnik go wyjął, klucz nie miał zębów, a drzwi wciąż były zamknięte. Rozzłoszczony strażnik odszedł po zapasowy i tym razem Calvin pozwolił mu otworzyć drzwi bez trudności. Ale jakim cudem pierwszy klucz stracił zęby?
Zresztą Calvin nie ograniczał się tylko do własnego zamka. Wysłał przenikacz na zwiad i zlokalizował zajęte cele. Pobawił się ich zamkami: zatopił niektóre tak, że żaden klucz nie mógł ich otworzyć, inne z kolei zepsuł i w ogóle nie dały się zamknąć. Krzyki, bieganie i tupania rozbawiły Calvina do łez, zwłaszcza kiedy sobie wyobrażał, co myślą strażnicy. Duchy? Szpiedzy? Kto wyczynia takie rzeczy z zamkami w Bastylii?
Nauczył się także kilku rzeczy. W Vigor, kiedy tylko usiadł na chwilę, zaraz albo się niecierpliwił, wstawał i gdzieś szedł, albo zaczynał myśleć o Alvinie i się irytował. W każdym razie od powrotu Alvina do domu nie poświęcał wiele czasu na badanie swej mocy. Teraz przekonał się, że potrafi wysłać przenikacz bardzo daleko, do miejsc, jakich nigdy nie oglądał na własne oczy. Przyzwyczaił się do przesuwania go w kamieniu, wyczuwania różnych twardości, wykrywania drewnianych ram ciężkich drzwi, metalowych zawiasów i zamków. Do licha, naprawdę dobrze sobie radził.
Przenikaczem badał też własne ciało i ciała innych, szukając tego, co widział tam Alvin; próbował zajrzeć w głąb. Trochę eksperymentował na współwięźniach, dokonując im w nogach takich zmian, jakie mogą się okazać konieczne u Bonapartego. Oczywiście, żeden z nich nie cierpiał na artretyzm — była to choroba ludzi bogatych, a w więzieniu rzadko siedzieli bogacze. Musiał się jednak zorientować, czego trzeba, by przywrócić zdrowie cesarzowi.
Prawdę mówiąc, po tygodniu doświadczeń niewiele więcej rozumiał z budowy nóg niż na początku.
Tydzień. Półtora tygodnia. Codziennie, i to coraz częściej, podchodził do ściany i wsuwał palce do dziur w kamieniu. Wyciągał blok troszeczkę, czasem bardziej, a raz czy dwa całkowicie. Miał ochotę wyjść przez otwór na wolność. I zawsze po chwili zastanowienia wsuwał blok na miejsce. Ale codziennie musiał zastanawiać się dłużej. A pragnienie ucieczki stawało się coraz silniejsze.
Jeśli chwilę pomyśleć, to plan Calvina nie był zbyt mądry, jak zresztą prawie wszystkie jego plany. Był durniem wierząc, że jakiegoś nieznanego chłopca z Ameryki dopuszczą przed oblicze cesarza.
Wyjął blok ze ściany może po raz ostatni, a wtedy usłyszał kroki na korytarzu. Nikt nigdy tędy nie przechodził o tak późnej porze! Nie miał czasu, żeby wsunąć kamień na miejsce. Zatem… uciekać czy zostać? Cokolwiek zrobi, na pewno zobaczą otwór. Czy więc chce zostać i przyjąć na siebie konsekwencje, co może oznaczać spotkanie z cesarzem, ale też spotkanie z gilotyną, czy raczej przeciśnie się przez otwór i znajdzie na ulicy, zanim zdążą otworzyć drzwi?
Mały Napoleon był zły. Przez wszystkie te dni cesarz w każdej chwili mógł spytać o amerykańskiego uzdrawiacza. Ale nie, musiał to zrobić w środku nocy, akurat dzisiaj, kiedy Mały Napoleon zarezerwował najlepszą lożę na premierze nowej opery jakiegoś Włocha, jak mu było… Chciał już odpowiedzieć, że dzisiejszą noc ma zajętą, niech stryj znajdzie kogoś innego. Wtedy jednak cesarz uśmiechnął się i zasugerował, że jest wielu innych, którzy wykonają to proste zlecenie, więc może nie będzie marnować czasu bratanka na drobiazgi… I co Mały Napoleon mógł zrobić? Nie wolno dopuścić, by cesarz uznał, że może go zastąpić jakimś lokajem. Nie, uparł się. Nie, stryju, pójdę osobiście, z największą radością.
— Mam tylko nadzieję, że potrafi dokonać tego, co obiecałeś — dodał Bonaparte.
Drań bawił się nim, to jasne. Wiedział doskonale, że Mały Napoleon nie składał żadnych obietnic, jedynie raport. Ale jeśli cesarz miał ochotę, by bratanek pocił się ze strachu, że zrobi z siebie głupca, to cóż, cesarzom wolno igrać z uczuciami innych ludzi.
Strażnik głośno tupał w korytarzu i długo wybierał klucz.
— Co jest, durniu? Chcesz ostrzec więźnia, żeby przestał kopać tunel i ukrył ślady?
— Z tego piętra nie można kopać tunelu, panie — odparł strażnik.
— Wiem, durniu. Ale dlaczego się tak grzebiesz z kluczami?
— Większość jest nowa, panie, więc nie poznaję jeszcze, który z nich otwiera które drzwi. Nie tak łatwo jak kiedyś.
— Więc przynieś stare klucze i nie marnuj mojego czasu!
— Stare klucze są bez zębów albo zamki się popsuły, panie. Istne szaleństwo. Nie uwierzyłbyś.
— I nie wierzę — burknął Mały Napoleon.
Ale wierzył; słyszał już o jakimś sabotażu czy też rzadkiej odmianie rdzy, atakującej zamki w Bastylii.
Klucz trafił wreszcie do dziurki, drzwi uchyliły się ze zgrzytem. Strażnik wszedł do celi z uniesioną latarnią, sprawdzając, czy więzień jest na miejscu i nie czai się, by zaatakować i wyrwać klucze. Nie, amerykański chłopak siedział daleko od drzwi, oparty o przeciwległą ścianę.
Ale na czym siedział? Strażnik zbliżył się o krok, podniósł wyżej latarnię…
— Mon Dieu! — szepnął Mały Napoleon.
Amerykanin siedział na kamiennym bloku, a w murze ział otwór prowadzący prosto na ulicę. Nikt nie zdołałby gołymi rękami wyrwać takiego bloku ze ściany, zresztą jak by go chwycił? Ale skoro już mu się to udało, dlaczego ten amerykański dureń siedzi i czeka? Dlaczego nie uciekł?
Amerykanin uśmiechnął się, po czym wstał — wciąż zerkając na Małego Napoleona — i aż po łokcie wsunął ręce w lity kamień, tak łatwo, jakby to była misa z wodą.
Strażnik jęknął i skoczył do drzwi.
Amerykanin wyjął ręce z bloku; w jednej coś ściskał. Podał to Małemu Napoleonowi. Ten wziął i zważył w dłoni: zwykły kamień, twardy jak zawsze, ale ukształtowany w odcisk ludzkiej dłoni i palców. Ten człowiek potrafił jakoś sięgnąć w głąb skały i wyrwać z niej grudę, jakby to była glina.
Mały Napoleon poszukał w pamięci kilku angielskich słów, poznanych jeszcze w szkole.
— Jak się nazywamy? — zapytał.
— Calvin Maker — odparł Amerykanin.
— Mówić ty francuski?
— Ani słowa.
— Idź avec ja — polecił Mały Napoleon. — Avec…
— Ze — podpowiedział chłopak. — Chodź ze mną.