Wszyscy wyszli. W tej właśnie chwili do komnaty powrócił Mały Napoleon ze strażnikami, ale Bonaparte odesłał ich także, ku źle skrywanej wściekłości bratanka.
— No dobrze, jesteśmy sami — stwierdził po chwili. — Czego chcesz?
— Chcę uleczyć twój ból.
— Więc lecz; zobaczymy.
Calvin przyjął wyzwanie, zacisnął nerwy tak jak trzeba i zobaczył, że oblicze Bonapartego łagodnieje.
— Taki dar — mruknął cesarz — a marnujesz go na czyszczenie podłóg i wyciąganie głazów z więziennego muru.
— To nie potrwa długo — ostrzegł Calvin.
— Chcesz powiedzieć, że nie pozwolisz, by długo trwało — poprawił go Bonaparte.
Calvin podjął niezwykłą dla siebie decyzję wyznania całej prawdy. Wyczuwał, że Bonaparte odkryje każde kłamliwe słowo.
— To nie jest lekarstwo. Artretyzm wciąż tkwi w nodze. Nie rozumiem go i nie potrafię wyleczyć. Mogę tylko usunąć ból.
— Ale nie na długo.
— Nie wiem, na jak długo — odparł szczerze Calvin.
— A za jaką cenę? — spytał cesarz. — No dalej, chłopcze, wiem, że czegoś chcesz. Wszyscy chcą.
— Ale jesteś, panie, Napoleonem Bonaparte. Myślałem, że wiesz, czego chce każdy z ludzi.
— Bóg nie szepcze mi do ucha, jeśli o to ci chodzi. Owszem, wiem, czego chcesz, ale nie umiem zgadnąć, dlaczego przyszedłeś po to właśnie do mnie. Pragniesz zostać największym człowiekiem na świecie. Spotkałem już ludzi z podobnymi ambicjami… Niestety, takie ambicje niełatwo mi nagiąć tak, żeby posłużyły moim interesom. Na ogół muszę ich zabijać, ponieważ stanowią zagrożenie.
Te słowa niczym nóż przebiły serce Calvina.
— Ale ty jesteś inny — mówił dalej Bonaparte. — Nie chcesz mi zaszkodzić. Właściwie jestem dla ciebie tylko narzędziem. Środkiem zyskania przewagi. Nie chcesz mojego królestwa. Rządzę całą Europą, północną Afryką i znaczną częścią starożytnego Wschodu, a jednak ty pragniesz tylkOj żebym cię uczył, przygotowywał do gry o dużo większą stawkę. Jakaż to gra, na zielone łąki boże?
Cavin nie zamierzał nic zdradzać, ale słowa same wyrwały się z ust.
— Mam brata, starszego brata, którego moc jest tysiąc razy większa od mojej.
Słowa drażniły go, paliły gardło, gdy tylko je wypowiedział.
— I cnota także, jak podejrzewam — dokończył Bonaparte.
Ale to słowo było Calvinowi obojętne. Cnota, jak ją definiował Alvin, oznaczała tylko słabość i marnotrawstwo. Calvin był dumny, że ma jej niewiele.
— Dlaczego twój brat nie rzucił mi wyzwania? Dlaczego przez tyle lat nie pokazał się tutaj?
— Nie jest ambitny.
— To kłamstwo — oznajmił Bonaparte. — Nawet jeśli w nie wierzysz w swej ignorancji. Nie istnieje coś takiego jak żyjąca ludzka istota bez ambicji. Święty Paweł ujął to najlepiej: wiara, ambicja i miłość to trzy siły napędowe ludzkiego życia.
— Wydaje mi się, że to była nadzieja — zauważył Calvin. — Nadzieja i miłosierdzie.
— Nadzieja to słodka, słaba siostrzyczka ambicji. Nadzieja to ambicja, która chce, żeby ją lubiono.
Calvin uśmiechnął się.
— Po to właśnie przybyłem.
— Nie żeby leczyć mój artretyzm?
— Aby zmniejszyć twój ból, panie, gdy ty zmniejszysz moją ignorancję.
— Masz tak wielką moc, po co ci potrzebne moje skromne zdolności podbijania świata? — Ironia Bonapartego była wyraźna i bolesna.
— Moja moc jest niczym wobec mocy mojego brata, a on jest jedynym mistrzem, który może mnie jej nauczyć. Dlatego potrzebuję też innej mocy, której mu brakuje.
— Mojej.
— Tak.
— A skąd mam wiedzieć, że nie zwrócisz się przeciwko mnie i nie spróbujesz mi odebrać imperium?
— Gdybym chciał, mógłbym to zrobić w każdej chwili — zapewnił Calvin.
— Można zastraszyć ludzi pokazami siły — rzekł Bonaparte. — Ale strach zyskuje ci posłuszeństwo tylko wtedy, kiedy jesteś na miejscu. Ja posiadam moc skłaniania ludzi do posłuszeństwa nawet wtedy, kiedy odwracam się plecami, nawet kiedy nie ma najmniejszej szansy, że przyłapię ich na jakimś przewinieniu. Kochają mnie i służą całym sercem. Choćbyś zburzył wszystkie domy w Paryżu, nie zyskałbyś tym lojalności ludzi.
— Wiem o tym i dlatego tu jestem.
— Ponieważ chcesz zdobyć lojalność przyjaciół swego brata — stwierdził Bonaparte. — Chcesz, żeby się od niego odwrócili i ciebie postawili na jego miejscu.
— Nazwij mnie Kainem, jeśli zechcesz, ale tak — przyznał Calvin. — Tak.
— Tego mogę cię nauczyć — zgodził się Bonaparte. — Ale żadnego bólu. I żadnych gierek z bólem. Jeśli ból powróci, każę cię zabić.
— Nie zdołasz nawet zatrzymać mnie w więzieniu, jeśli nie będę chciał tam zostać.
— Kiedy postanowię cię zabić, chłopcze, niczego nie będziesz się spodziewał.
Calvin uwierzył cesarzowi.
— Powiedz mi, chłopcze…
— Calvinie…
— Nie przerywaj mi, chłopcze, i nie poprawiaj mnie. — Bonaparte uśmiechnął się łagodnie. — Powiedz mi zatem, Calvinie, czy nie bałeś się, że zyskam twoją lojalność i wykorzystam twe dary w mojej służbie?
— Sam mówiłeś, panie, że twoja moc nikły wywiera skutek na ludzi o ambicjach tak wielkich jak moje. Tylko dobro w ludziach potrafisz obrócić przeciwko nim. Ich wielkoduszność. Czy mam rację?
— W pewnym sensie, choć to bardziej skomplikowane. Ale tak.
— Sam widzisz, panie. — Calvin uśmiechnął się szeroko. — Wiedziałem, że jestem bezpieczny.
Bonaparte zmarszczył czoło.
— Taki jesteś pewny? Taki dumny. Taką dumą cię napawa fakt, że jesteś całkowicie pozbawiony wielkoduszności?
Uśmiech Calvina przybladł nieco.
— Stary Bonaparte, postrach Europy, obalacz imperiów… jest zaszokowany moim brakiem wielkoduszności?
— Tak — potwierdził cesarz. — Nigdy nie myślałem, że spotkam kogoś takiego. Człowieka, nad którym nie będę miał żadnej władzy… A jednak pozwolę ci zostać przy moim boku, dla dobra mojej nogi. I nauczę cię wszystkiego, czego można nauczyć. Dla dobra mojej nogi.
Calvin roześmiał się i pokiwał głową.
— Zatem mamy umowę.
Dopiero później, kiedy odprowadzono go do luksusowego apartamentu w pałacu, zaczął się zastanawiać, czy nie jest zwykłym wybiegiem stwierdzenie Napoleona, że nie ma władzy nad Calvinem. Może Bonaparte już nad nim zapanował, ale — jak wszystkie inne narzędzia cesarza — Calvin nadal wierzy, że jest wolny.
Nie, powiedział sobie. Nawet jeśli to prawda, co mi przyjdzie z takich rozmyślań? Rzecz się już stała albo nie, ale ja nadal jestem sobą i muszę poradzić sobie z Alvinem. Tysiąc razy potężniejszy ode mnie! Tysiąc razy bardziej cnotliwy! Zobaczymy; w końcu nadejdzie czas, kiedy odbiorę ci przyjaciół, Alvinie, jak ty ukradłeś mi moje dziedzictwo, ty złodziejski Ezawie, Rubenie studnię kopiący, zazdrosny szydzący Izmaelu. Bóg pozwoli mi odzyskać dziedzictwo, a żeby coś z nim osiągnąć, dał mi za nauczyciela Bonapartego.
Alvin nie zdawał sobie sprawy, że to robi. Za dnia myślał, że znosi więzienie całkiem dobrze, witał gości z wesołą miną, czasem śpiewał — razem ze strażnikami, jeśli znali piosenkę i chcieli się włączyć. Było to dość wesołe więzienie i wszyscy powtarzali, że wstyd w ogóle zamykać Alvina, ale chłopak znosi to mężnie, jak żołnierz.
We śnie jednak jego nienawiść do więziennych murów, do niezmienności, martwoty tego miejsca, budziła inną pieśń, wewnętrzną muzykę zharmonizowaną z zieloną pieśnią, jaka kiedyś wypełniała tę część świata. Była nią muzyka drzew i mniejszych roślin, owadów i pająków, owłosionych i łuskowatych stworzeń, mieszkających w liściach, na ziemi, pod ziemią albo w zimnych strumieniach i gwałtownych nurtach rzek. Alvin był do niej dostrojony, znał wszystkie melodie i dlatego, zamiast ze strażnikami, jego serce śpiewało z istotami wolnymi.