Выбрать главу

Słyszały jego pieśń, niesłyszalną dla ludzkich uszu, w smętnych resztkach pradawnych puszcz, w nowym życiu na porzuconych polach, od czterech albo i dziesięciu lat leżących odłogiem; słyszały go ostatnie nieliczne bizony, spokojne jelenie, drapieżne koty, towarzyskie kojoty i wilki. Słyszały go ptaki pod niebem i one przybyły pierwsze; parami, dziesiątkami, setkami odwiedzały miasteczko i przez chwilę śpiewały melodię muzyki Alvina. Ptaki dzienne przylatywały nocą i wszystkich mieszkańców budził hałas wielu pieśni. Przylatywały, śpiewały przez godzinę i odlatywały, ale wspomnienie ich pieśni trwało.

Najpierw ptaki, a potem śmiechy kojotów i wycie wilków, nie aż tak bliskie, by przerażało, ale dostatecznie, by wypełnić nie dostrojone serca mieszkańców rodzajem lęku, kiedy budzili się zlani potem. Wszędzie widzieli ślady rosomaków, które jednak nie rozrywały niczego ani nie kradły; nie więcej niż zwykła liczba kur znikała nocą, choć lisie łapy biegały po dachu każdego kurnika. Wiewiórki zbierające orzechy pędziły nieustraszenie przez miasto i zostawiały skromne dary przy budynku sądu. Ryby skakały w Hatrack i w pobliskich strumieniach, tańczyły srebrzyście w zalanej księżycowym blaskiem wodzie, a krople niczym gwiazdy opadały z powrotem w toń.

Alvin spał w tym czasie, tak jak spała większość mieszkańców Hatrack, więc bardzo powoli rozchodziła się pogłoska, że cały świat się roztrzepotał. Nawet wtedy tylko nieliczni wiązali to z pobytem Alvina w więzieniu. Ludzie myślący logicznie twierdzili, że nie może istnieć żaden związek. Doktor Whitley Physicker śmiało powtarzał, kiedy go pytano (a czasem nawet bez pytania): „Pierwszy powiem, że źle jest trzymać tego chłopca w celi. Ale nie wynika z tego, że roje nie żądlących pszczół, jakie przeleciały wczoraj w nocy przez miasto, oznaczają coś więcej niż wróżbę ostrej zimy. Albo łagodnej; nie znam się na pszczołach. Ale nie ma to żadnego związku z Alvinem w więzieniu, ponieważ natura nie przejmuje się naszymi prawnymi dysputami”.

To prawda, lecz — jak mógłby powiedzieć prawnik — nie ma związku ze sprawą. To nie uwięzienie Alvina wzbudziło niepokój w naturze; to Alvin śpiewający przez sen przywoływał wszystkie żywe istoty. A ci nieliczni w miasteczku, którzy słyszeli słabe echo jego pieśni — tacy jak na przykład John Binder albo kapitan Harrison, który wyczuwał takie drgnienia przez całe życie — no cóż, oni nie budzili się od śpiewu ptaków, chichotu kojotów i wycia wilków czy skrobania wiewiórczych łapek po dachówkach. Takie zjawiska wkomponowywały się w ich sny, gdyż tam było ich miejsce, tam wszystko pasowało, a pieśń Alvina i naturalna zielona pieśń lasu przemawiały spokojem w głębi ich serc. Słyszeli pogłoski, ale nie rozumieli, o co tyle zamieszania. A jeśli Pijana Freda piła trochę mniej i spała nieco lepiej, kto mógł to zauważyć oprócz niej samej?

* * *

Verily Cooper dotarł do Vigor Kościoła po wielu trudach, ale w końcu nikomu nie było łatwo. Wszyscy słyszeli, że w miasteczku każą przyjezdnym słuchać posępnej, mrocznej opowieści, więc nic dziwnego, że nie jeździły tamtędy dyliżanse. Torów kolejowych nie doprowadzono jeszcze tak daleko na zachód, ale nawet kiedy tu dotrą, raczej nie powstanie odnoga w tę stronę i nie będzie stacji Vigor. Miasteczko, które według Armora-of-God Weavera miało być bramą na zachód, stało się wieczną prowincją.

Verily ruszył więc pociągiem — roztrzęsionym i cuchnącym, ale szybkim i tanim — do Dekane. Dalej pojechał dyliżansem. Zupełnym przypadkiem szlak poprowadził go przez miasto Hatrack River, gdzie w więzieniu siedział zamknięty człowiek, którego poszukiwał: brat Calvina, Alvin. Jednak był to ekspresowy dyliżans, nie zatrzymał się w Hatrack na posiłek w zajeździe Horacego Guestera. Verily posłuchałby tam plotek i przerwał podróż, a tak dojechał do Carthage City, przesiadł się na powolny dyliżans zdążający na północny zachód, do Wobbish, wysiadł w sennym miasteczku z przeprawą promową, po czym kupił konia i jucznego muła, żeby zapakować bagaż, którego miał niewiele, ale więcej niż chciałby wieźć na siodle. Jechał na północ przez cały dzień, zatrzymał się na noc na jakiejś farmie, jechał kolejny dzień, aż wreszcie, późnym popołudniem, tuż przed zachodem słońca, wszedł do sklepu Armora, gdzie paliły się lampy i Verily miał nadzieję znaleźć nocleg.

— Przykro mi — oświadczył człowiek, który otworzył mu drzwi. — Nie udzielamy noclegów, zresztą nieczęsto są w tym mieście potrzebne. Rodzina młynarza, trochę dalej drogą, przyjmuje podróżnych, jacy tu trafią. Ale… Cóż, przyjacielu, wejdź, ponieważ prawie cała rodzina młynarza siedzi teraz w moim sklepie, a poza tym muszą wam opowiedzieć pewną historię, zanim wy i oni pójdziecie spać.

— Słyszałem o niej — zapewnił Verily Cooper. — I nie lękam się jej wysłuchać.

— Czyli nie przybyliście tu przypadkiem.

— Przy tych wszystkich znakach na drodze ostrzegających wędrowców? — Verily przestąpił próg. — Mam konia i muła, którymi trzeba się zająć…

Usłyszeli go ludzie siedzący na stołkach i krzesłach wokół sklepowej lady. Natychmiast przeskoczyli ją dwaj młodzi mężczyźni o identycznych twarzach.

— Ja wezmę konia — rzekł jeden.

— Więc dla mnie zostaje muł… i pewnie bagaż.

— Ale ja mam też siodło, więc wychodzi po równo.

Verily Cooper wyciągnął rękę z amerykańską bezpośredniością, której zdążył się nauczyć.

— Jestem Verily Cooper.

— Wastenot Miller — przedstawił się pierwszy chłopak.

— A ja jestem Wantnot — dodał drugi.

— Purytanie, sądząc po imionach.

— Raczej nie — odezwał się ociężały mężczyzna w średnim wieku, siedzący na stołku w kącie. — Nazywanie dzieci od cnót nie jest monopolem religijnych fanatyków z Nowej Anglii.

Po raz pierwszy Verily wyczuł ciężką atmosferę podejrzliwości. Zrozumiał, że się zastanawiają, kim jest i po co tu przybył.

— W tym mieście nie ma pewnie drugiego młynarza? — zapytał.

— Tylko ja.

— Więc musi pan być Alvinem Millerem seniorem. — Verily podszedł do niego z wyciągniętą ręką.

Młynarz uścisnął ją z wahaniem.

— Zgadliście, młodzieńcze, a ja o was wiem tylko tyle, że przychodzicie wieczorem, że nikt się was nie spodziewał i że gadacie jak napuszony Anglik z wykształceniem. Mieliśmy tu kaznodzieję, który też tak gadał. Już go nie ma.

Z tonu głosu Verily wywnioskował, że nie rozstali się w przyjaźni.

— Nazywam się Verily Cooper — przedstawił się. — Mój ojciec robił beczki, a ja w dzieciństwie wyuczyłem się tego fachu. Ale ma pan rację, zdobyłem wykształcenie i jestem teraz barristerem.

Młynarz zdziwił się.

— Z bednarza na barristera — mruknął. — Powiem szczerze, że nie wiem, co to za różnica.

— Barrister to angielski prawnik — podpowiedział człowiek, który otworzył drzwi.

Jego niechętny głos i to, jak wszyscy nagle zesztywnieli, zdradziły Verily'emu, że nie lubią tutaj prawników.

— Zapewniam, że porzuciłem ten zawód, kiedy opuściłem Anglię. Wątpię, czy pozwolą mi praktykować w Stanach Zjednoczonych bez jakiegoś egzaminu. Zresztą nie po to przyjechałem.