Żona młynarza — tak wywnioskował Verily z jej wieku, bo nie siedziała przy mężu — przemówiła o wiele mniej wrogo:
— Człowiek przybywa aż z Anglii akurat do tego amerykańskiego miasta, które każdy swój dzień przeżywa w hańbie. Przyznaję, że jestem ciekawa. Prawnik czy nie, jaki tu macie interes?
— Spotkałem kiedyś waszego syna, jak sądzę. Powiedział… To było niemal śmieszne, jak wszyscy nagle pochylili się w jego stronę.
— Widzieliście Calvina?
— Tego samego — potwierdził Verily. — Bardzo interesujący młody człowiek.
Powstrzymali się od komentarzy.
No cóż, Verily nauczył się jako prawnik, że nie musi każdej chwili milczenia wypełniać własną przemową. Nie miał pewności, jaki jest stosunek rodziny do Calvina. Chłopak był przecież kłamcą tak wytrawnym, że musiał praktykować tę sztukę tutaj, w domu, zanim zaczął ją wykorzystywać w wielkim świecie. Dlatego mógł być znienawidzony. Albo kochany i utęskniony. Verily nie chciał popełnić błędu.
Wreszcie, co było do przewidzenia, odezwała się matka Calvina.
— Widzieliście mojego chłopca? Gdzie to było? Co się z nim dzieje?
— Spotkałem go w Londynie. Mówił i zachowywał się jak rozsądny młodzieniec. Jest w dobrym zdrowiu.
Pokiwali głowami i Verily zauważył, że z ulgą przyjęli wieści. A więc kochali go i obawiali się o niego.
Wysoki, szczupły mężczyzna, mniej więcej w wieku Verily'ego, wyciągnął długie nogi.
— Jestem pewien, panie Cooper, że nie przyjechaliście aż tutaj tylko po to, żeby nam powiedzieć, jak to Calvin dobrze sobie radzi.
— Nie, w samej rzeczy. Chodziło o coś, co Calvin powiedział. — Verily raz jeszcze przyjrzał się im uważnie. Duża rodzina, jednocześnie gościnna i podejrzliwa wobec obcego, zatroskana o syna i nieufna. — Mówił o swoim bracie.
Verily zerknął na szczupłego, który przed chwilą się odezwał.
— O człowieku obdarzonym talentem przewyższającym jego własny.
Szczupły zaśmiał się głośno, kilkoro innych zachichotało.
— Nie opowiadajcie tu bajek! Calvin nigdy by tak Alvina nie określił.
Czyli jednak szczupły nie jest Alvinem juniorem.
— Cóż, powiedzmy, że czytałem między wierszami, jak się to mówi. Wiecie, że w Anglii używanie tajemnych sił i wiedzy jest surowo karane. Dlatego my, Anglicy, jesteśmy w tych sprawach ignorantami. Zrozumiałem jednak, że jeśli jest na świecie ktoś, kto pomoże mi zrozumieć te kwestie, jest nim Alvin, brat Calvina.
Wszyscy przytaknęli i pokiwali głowami, niektórzy nawet z uśmiechem. Tylko ojciec nadal był podejrzliwy.
— Dlaczego angielski prawnik chce się tego dowiedzieć?
Verily ze zdumieniem odkrył, że zabrakło mu nagle słów.
Myślał tylko o znalezieniu Alvina, syna młynarza… Ale oczywiście, musi wytłumaczyć, dlaczego interesują go tajemne moce. Co może powiedzieć? Przez całe życie ukrywał swój dar, swoje przekleństwo; teraz nie potrafił go wyjawić, czy nawet zasugerować.
Podszedł do lady i chwycił dwie duże szpule nici; stały tam zapewne, żeby każdy mógł sobie odmierzyć potrzebną długość i nawinąć na mniejszą szpulkę. Zetknął szpule razem i dopasował idealnie, tak że nikt nie mógłby ich rozdzielić.
Złączone szpule wręczył młynarzowi. Alvin Miller spróbował je rozsunąć, ale nie był zdziwiony, kiedy mu się nie udało. Z uśmiechem spojrzał na żonę.
— Popatrz no — rzucił. — Prawnik, który potrafi zrobić coś pożytecznego. Istny cud.
Szpule przechodziły z ręki do ręki, aż dotarły do szczupłego mężczyzny. Bez namysłu rozdzielił je i postawił na ladzie.
— Takie połączone szpulki do niczego się nie nadają — zauważył.
Verily był wstrząśnięty.
— Ty jesteś Alvinem! — szepnął.
— Nie. Mam na imię Measure, ale ćwiczyłem sztukę brata. Ostatnio tym się właśnie zajmował: uczył ludzi tego swojego Stwarzania, a ja byłem nie gorszym uczniem od innych. Ale wy… Wiem, że chciałby was poznać.
— Tak… — Verily nie próbował nawet ukrywać entuzjazmu. — Po to przyjechałem: żeby się od niego uczyć. Tak się cieszę, że i on chce nauczać.
— Owszem. — Measure uśmiechnął się. — On chce nauczać, a wy chcecie się uczyć. Ale mam przeczucie, że zanim to nastąpi, musicie mu wyświadczyć inną przysługę.
Verily nie zdziwił się. Oczywiście, nauka ma swoją cenę. Może chodzi o próbę lojalności…
— Zrobię wszystko co konieczne, żeby Stwórca pokazał mi, dlaczego otrzymałem ten dar i jak z niego korzystać.
Pani Miller pokiwała głową.
— Myślę, że możecie się nadać — stwierdziła. — Może Bóg was tu zesłał.
Młynarz burknął coś niechętnie.
— Wystarczyłoby, gdybyście nauczyli mojego męża dobrych manier — dodała — ale obawiam się, że przekracza to możliwości nawet dobrotliwego Boga.
— Nie znoszę, kiedy mówisz jak wielebny Thrower — oświadczył ponuro młynarz.
— Wiem o tym, kochanie. Panie Cooper, a gdybyście jednak chcieli praktykować, nie w Wobbish, ale w stanie Hio, jak długo musielibyście się przygotowywać?
— Sam nie wiem… — odparł. — Zależy, jak bardzo przepisy prawa w Ameryce różnią się od wymiaru sprawiedliwości i prawa w Anglii. Może tylko kilka dni, a może o wiele dłużej. Ale zapewniam was, że nie przyjechałem tu, by praktykować prawo, lecz studiować prawa wyższego rzędu.
— Chcecie wiedzieć, dlaczego spotkaliśmy się wszyscy w sklepie Armora? — zapytał młynarz. — Radziliśmy, jak zdobyć pieniądze na prawnika. Wiedzieliśmy, że potrzebny nam dobry prawnik, pierwszej klasy, ale wiemy też, że jakaś bogata i sekretna grupa w Carthage wynajęła już najlepszych adwokatów w Hio do pracy przeciw nam. Czyli problem jest, kogo znaleźć i jak, na miłość boską, mu zapłacić. Moja żona uważa, że Bóg was zesłał, ale moim zdaniem sami żeście się tu sprowadzili albo, gdyby spojrzeć na to z innej strony, mój chłopak Alvin was sprowadził. Chociaż kto to wie, zawsze powtarzam. Jesteście u nas. I jesteście prawnikiem. I chcecie czegoś od Alvina.
— Proponuje pan wymianę usług? — upewnił się Verily.
— Właściwie nie — wtrącił Measure, wstając. Verily zawsze uważał się za człowieka wysokiego, ale ten młody mężczyzna wyrastał nad nim jak wieża. — Alvin będzie was uczył za darmo, jeśli tylko sami tego chcecie. Kłopot w tym, że naprawdę musicie wyświadczyć nam usługę jako prawnik, zanim Alvin przyjmie was na ucznia. Tak się złożyło.
Verily zdziwił się. Jeśli to nie wymiana usług, to co?
— Wyraźnie się nie rozumiemy, panie Cooper — odezwał się kupiec za jego plecami. — Jesteście nam potrzebni, żeby bronić Alvina juniora w sądzie. W tej chwili siedzi w więzieniu w Hatrack River, oskarżony o kradzież cudzego złota. Domyślam się, że wniosą też masę innych oskarżeń. Koniecznie chcą na długo wsadzić chłopaka do więzienia, może nawet powiesić. A wy zjawiacie się akurat w takiej chwili… Rozumiecie chyba, że to nadzwyczaj szczęśliwy przypadek.
— W więzieniu… — powtórzył Verily.
— W Hatrack River — dodał Armor.
— Przejeżdżałem tamtędy niecały tydzień temu.
— No to mijaliście budynek sądu, gdzie go trzymają.
— Dobrze, zajmę się tym. Kiedy proces?
— Właściwie kiedy tylko zechcecie. Tamtejszy sędzia jest przyjacielem Alvina, podobnie jak większość mieszkańców, a przynajmniej tych, którzy coś znaczą. Nie mogą go wypuścić, choćby i chcieli, ale odsuną proces, na ile będzie trzeba, żeby was przyjęli do palestry.
Verily pokiwał głową.
— Zrobię to. Ale… dziwię się. Nie wiecie nawet, czy jestem dobrym adwokatem.