Measure zaśmiał się głośno.
— Dajcie spokój, przyjacielu. Myślicie, że nam wzrok odebrało? Spójrzcie na swoje ubranie! Jesteście bogaci i nie wzbogaciliście się tak na bednarstwie.
— Poza tym — dorzucił Armor — macie angielski akcent i eleganckie maniery. Ława przysięgłych w Hatrack będzie po stronie Alvina. Wszystko, co powiecie, i tak wyda im się strasznie mądre.
— Mówi pan, że tak naprawdę nie muszę być dobry. Wystarczy, że będę Anglikiem, adwokatem, żywym i obecnym na sali sądowej.
— Mniej więcej tak.
— W takim razie macie adwokata. A właściwie wasz syn ma. Jeśli mnie zechce.
— Alvin chce wyjść z więzienia oczyszczony z zarzutów — wyjaśnił z powagą Measure. — I chce uczyć ludzi, jak być Stwórcami. Myślę, że pasujecie do jego zamiarów.
— Podejdźcie tu!
Polecenie wydała pani Miller, a Verily zbliżył się posłusznie. Chwyciła oburącz jego prawą dłoń.
— Panie Verily Cooper — powiedziała. — Czy będziecie szczerym przyjacielem mojego syna?
Uświadomił sobie, że oczekuje od niego przysięgi, i to złożonej z całego serca.
— Tak, proszę pani. Będę jego szczerym przyjacielem.
Po tym przyrzeczeniu nie zapadła cisza, tylko rozległ się odgłos długo wstrzymywanego oddechu, teraz wypuszczonego. Verily nigdy jeszcze nie dał tak wprost odpowiedzi na pragnienie czyjegoś serca. Podniecało go to, ale i budziło odrobinę lęku.
Wrócili Wastenot i Wantnot.
— Koń i muł są rozsiodłane, nakarmione, napojone i wyczyszczone.
— Dziękuję bardzo — powiedział Verily.
Bliźniacy rezejrzeli się.
— Z czego wszyscy się tak cieszą?
— Znaleźliśmy prawnika dla Alvina — wyjaśnił Measure.
Wastenot i Wantnot także uśmiechnęli się szeroko.
— Świetnie. W takim razie wracajmy do domu, do łóżek.
— Nie — sprzeciwił się młynarz. — Mamy tu jeszcze jedną sprawę.
Radosny nastrój zniknął w jednej chwili.
— Siadajcie, panie Cooper — zaprosił młynarz. — Mamy do opowiedzenia pewną historię. Smutną historię, a na jej końcu wszyscy ludzie w tym mieście, z wyjątkiem tych oto Armora i Measure'a, okrywają się hańbą.
Verily usiadł i słuchał.
ROZDZIAŁ 13 — MANEWRY
Vilate znowu przyniosła mu zapiekankę.
— Nie skończyłem jeszcze poprzedniej — zaprotestował Alvin. — Myślicie, że w brzuchu mam bezdenną otchłań?
— Taki wielki mężczyzna jak ty potrzebuje czegoś, co utrzyma mu mięso na kościach — odparła. — A nie nauczyłam się jeszcze robić połowy zapiekanki.
Alvin zachichotał. Ale kiedy wsunęła zapiekankę pod zakratowanymi drzwiami, zauważył, że ma na sobie nowe heksy, a do tego jeszcze wezwania i przywołania. Większość heksów rozpoznawał bez trudu — swego czasu sam je układał, dla ochrony i strzeżenia, czy nawet skrycia i ułagodzenia serca, które lepiej zabezpieczały, ale też były o wiele trudniejsze. Jednak to, co miała na sobie Vilate, przekraczało jego możliwości. A że heksy i tak pewnie na niego nie działały, nie mógł zgadnąć, do czego służą. I nie mógł jej zapytać.
Chyba jakieś ukrycie. Heks wydawał się podobny do przeocz-mnie, który zawsze jest bardzo subtelny i zwykle działa tylko w jednym kierunku.
Schylił się, podniósł zapiekankę i odstawił na mały stolik, jaki pozwolili mu wstawić do celi.
— Alvinie — odezwała się cicho.
— Słucham.
— Psst…
Spojrzał zdziwiony, nie pojmując, skąd taka tajemniczość.
— Nie chcę, żeby mnie słyszeli — szepnęła.
Zerknęła na drzwi biura szeryfa, gdzie strażnik z pewnością podsłuchiwał. Skinęła na Alvina.
To, co przeszło mu wtedy przez głowę, trochę go zawstydziło. Czyżby snuła o nim takie same romantyczne myśli, jak czasem jego nawiedzały w samotne noce? Może skądś wiedziała, że widzi poprzez jej fałszywą urodę i lubi ją taką, jaka jest naprawdę? Może zobaczyła w nim kogoś, kogo mogła pokochać, tak jak on o niej myślał, widząc, że pierwsza miłość jest dla niego stracona?
Podszedł bliżej.
— Alvinie, czy chcesz stąd uciec? — spytała szeptem.
Pochyliła się do kraty i przytknęła czoło do prętów. Czyżby nieśmiało oferowała mu pocałunek?
Dotknął jej podbródka, uniósł twarz. Czy chciała, żeby ją pocałował? Uśmiechnął się smutnie.
— Vilate, gdybym chciał stąd uciec…
Nie zdążył dokończyć zdania, powiedzieć: „to mógłbym stąd wyjść bez trudu”. Ponieważ w tej właśnie chwili strażnik otworzył drzwi i zajrzał do aresztu. Natychmiast zrobił przerażoną minę; patrzył przez nich oboje, jakby wcale ich nie widział.
— Jak, do diabła?! — wrzasnął i wybiegł.
Alvin usłyszał tupot jego nóg i wołania:
— Szeryfie! Szeryfie Doggly! Alvin przyjrzał się Vilate.
— Co mu się stało? — zapytał.
Kłapnęła na niego sztucznymi zębami, po czym uśmiechnęła się niewinnie.
— Skąd mogę wiedzieć? Ale to chyba zbyt niebezpieczna chwila, żeby rozmawiać.
Podkasała spódnice i wymaszerowała z aresztu.
Alvin nie miał pojęcia, o co jej chodziło, ale wiedział tyle: działanie heksów dotyczyło zastępcy szeryfa i tego, co zobaczył, kiedy otworzył drzwi. A że wyczuł też wezwanie i przywołanie, to Vilate mogła być powodem jego wejścia, a także przyczyną, że tak się przestraszył i uciekł, niczego nie sprawdzając.
Kłapnęła górnymi zębami, żeby okazać mi pogardę, myślał Alvin. Tak jak do Horacego, jej wroga. W jakiś sposób stałem się jej wrogiem.
Zerknął na zapiekankę. Potem przyniósł ją i przesunął pod drzwiami.
Pięć minut później zastępca wrócił z szeryfem i prokuratorem okręgowym.
— Co się tu dzieje, do licha? — dopytywał się szeryf Doggly. — Przecież jest tam, tak samo jak zawsze! Billy, piłeś coś?
— Przysięgam, że nie było tu ani żywej duszy — przekonywał strażnik. — Widziałem, jak Vilate Franker wchodzi z zapiekanką…
— Szeryfie, o czym on mówi? — zapytał Alvin. — Jakieś pięć minut temu wszedł tu, a potem zaczął wrzeszczeć i wybiegł. Tak wystraszył biedną Vilate, że uciekła, jakby ją gonił niedźwiedź.
— Nie było go tutaj, klnę się na Boga i wszystkie anioły! — zapewniał Billy Hunter.
— Stałem przy drzwiach — oświadczył Alvin.
— Może się schylił, żeby wziąć tę zapiekankę, a ty go nie zauważyłeś — zgadywał szeryf.
— Nie. — Alvin nie chciał kłamać. — Stałem wyprostowany. Tam leży zapiekanka. Możecie ją zjeść, jeśli macie ochotę. Mówiłem pannie Vilate, że jeszcze nie skończyłem poprzedniej.
— Nie chcę twojego jedzenia — odparł Billy Hunter. — Nie wiem, co zrobiłeś, ale przez ciebie wyszedłem na durnia.
— Na to nie trzeba ci pomocy Alvina — mruknął Po Doggly.
Marty Laws, prokurator okręgowy, zarechotał głośno. Zwykle śmiał się w najgorszej możliwej chwili i tylko wszystko komplikował.
Billy spojrzał gniewnie na Alvina.
— Cóż, Alvinie, musimy chyba zwolnić cię warunkowo — stwierdził Marty. — Nie możesz tak wyskakiwać sobie z więzienia na spacer, kiedy ci przyjdzie ochota.
— Czyli mi wierzycie — odetchnął zastępca szeryfa. Marty wzniósł oczy ku niebu.
— Ja tam nikomu nie wierzę — oznajmił szeryf Doggly. — A Alvin nigdzie nie wyskakiwał. Prawda, Alvinie?
— Nie, panie szeryfie. Nawet palca nie wysunąłem z celi. Żaden z nich nie próbował nawet udawać, że Alvin nie mógłby wyjść, gdyby zechciał.