Выбрать главу

— Chcesz powiedzieć, że jestem kłamcą? — obruszył się Billy.

— Chcę powiedzieć, że się pomyliłeś — wyjaśnił Alvin. — Może ktoś cię oszukał, żebyś pomyślał to, co pomyślałeś, i zobaczył to, co zobaczyłeś.

— Ktoś tu kogoś oszukuje — zgodził się Billy Hunter.

Wyszli. Alvin usiadł na pryczy i przyglądał się, jak mrówka biega po podłodze celi, szukając czegoś do jedzenia. Niedaleko stoi zapiekanka, całkiem blisko… I rzeczywiście, mrówka zawróciła, zgodnie z poradą, chociaż słowa były zbyt trudne, by zmieścić się w jej maleńkim umyśle. Nie, mrówka odebrała tylko wiadomość o pożywieniu i kierunku; po minucie czy dwóch wdrapała się na talerz i ruszyła wokół ciasta. A potem odeszła, by poszukać koleżanek i sprowadzić je tutaj na obiad. Może komuś jednak przyda się ta zapiekanka.

Heksy Vilate służyły ukryciu, zgadza się; były skierowane na drzwi. Skłoniła go, żeby stanął blisko, objęty silnym przeocz-mnie, więc kiedy zajrzał Billy Hunter, nikogo nie zauważył.

Ale dlaczego? Co mogło jej przyjść z takiej sztuczki?

Mimo zdziwienia, w Alvinie wrzała złość. Nie tyle na Vilate, ile na siebie, że okazał się takim głupcem. Robił słodkie oczy do kobiety ze sztucznymi zębami i heksami urody. Lubił ją, choć wiedział, że jest zwykłą plotkarką, że połowa opowiadanych przez nią historii jest pewnie zmyślona.

A najgorsze, że kiedy znowu zobaczy Peggy — jeśli znowu zobaczy Peggy — będzie wiedziała, jakim okazał się głupcem, bo niemal zakochał się w kobiecie, o której wiedział, że składa się tylko ze sztuczek i kłamstw.

Drzwi otworzyły się, Bill Hunter podszedł do celi i podniósł zapiekankę.

— Szkoda, żeby się zmarnowała, nawet jeśli jesteś kłamcą — oświadczył.

— Jak mówiłem, Billy, możesz ją sobie zjeść. Chociaż właściwie przed chwilą prawie obiecałem ją mrówce.

Billy spojrzał ponuro, z pewnością przekonany, że Alvin się z niego naśmiewa, a nie mówi samą prawdę. Rzeczywiście, trochę się naśmiewał, choć raczej z sytuacji niż ze strażnika. Musi omówić to z Arthurem Stuartem, jak tylko chłopiec go odwiedzi; może on zgadnie, o co chodziło Vilate.

Mrówka powróciła na czele kolumny sióstr. Znalazły tylko trochę okruchów, ale to też coś, prawda? Alvin obserwował, jak z wysiłkiem manewrują sporymi kawałkami ciasta. Żeby im pomóc, wysłał swój przenikacz i rozkruszył ciasto na mniejsze części. Mrówki poradziły sobie z nimi bez trudu i odmaszerowały. Na pewno w mrowisku będzie dzisiaj bankiet.

W brzuchu mu zaburczało. Szczerze mówiąc, zjadłby tę zapiekankę i pewnie nie zostawiłby wiele. Ale nie miał zamiaru jeść niczego, co pochodzi od Vilate Franker. Już nigdy. Nie wolno ufać tej kobiecie.

Kłapnęła na mnie zębami. Nienawidzi mnie. Dlaczego?

* * *

Nic się nie dało zrobić. Nawet przy najszczęśliwszym doborze ławy przysięgłych, nawet z tym nowym angielskim prawnikiem jako adwokatem, mała Peggy widziała co najwyżej trzy szanse na cztery, że Alvin zostanie uniewinniony, a to za mało. Powinna jechać do niego, powinna być na miejscu, gdyby przyszło zeznawać. Co prawda w Hatrack zamieszkało wielu nowych przybyszów, ale jedno było pewne: jeśli żagiew Peggy powie, że coś jest prawdą, uwierzą. Ludzie w Hatrack wiedzieli, że widzi prawdę; przekonali się też — czasem płacąc sporą cenę — że nigdy nie mówiła czegoś, co prawdą nie jest, choć często byli wdzięczni, że nie zdradza jej całej.

Tylko Peggy mogła wiedzieć, o jak wielu strasznych, wstydliwych czy smutnych tajemnicach nie wspomniała. Ale milczała. Przyzwyczaiła się do przechowywania ludzkich tajemnic, przyzwyczaiła się od najmłodszych lat, kiedy musiała żyć z mrocznym sekretem ojca — z jego wspomnieniem cudzołóstwa. Od tego czasu nauczyła się nie osądzać. Pokochała nawet panią Modesty, kobietę, z którą zdradził matkę jej ojciec, stary Horacy Guester. Pani Modesty sama stała się dla niej drugą matką, dając życie nie ciału, ale duszy, życie eleganckiego towarzystwa, życie gracji i piękna, które Peggy, być może, zbyt wysoko ceniła.

Zbyt wysoko, bo niewiele będzie gracji i piękna w przyszłym życiu Alvina, a z jego przyszłością Peggy była związana, czy tego chciała, czy nie.

Ależ kłamstwo, pomyślała. „Chciała czy nie”, akurat. Gdybym mogła, odeszłabym od Alvina, nie dbając, czy zostanie w więzieniu, czy utopi się w Hio. Jestem związana z Alvinem Smithem, ponieważ go kocham, kocham tego, kim się stanie, i chcę uczestniczyć w tym, co uczyni. Nawet z tym, co trudne. Nawet z tym, co niewdzięczne, niewychowane i głupie.

Ruszyła zatem do Hatrack. Powoli.

Pewnego dnia przejeżdżała przez miasto Wheelwright w północnym Appalachee. Leżało nad Hio, trochę powyżej ujścia Hatrack — tak blisko domu, że mogła wynająć powóz i odpłynąć ostatnim promem, ufając, że księżyc i zdolności żagwi doprowadzą ją bezpiecznie do celu. Mogła, ale zatrzymała się na obiad w restauracji, gdzie już kiedyś bywała, gdzie jedzenie było świeże, zapachy przyjemne, a towarzystwo przyzwoite — we wszystkich trzech kategoriach miła odmiana po długich dniach spędzonych w drodze.

Kiedy jadła, usłyszała jakiś gwar na ulicy — grała orkiestra, dość fałszywie, ale z wyraźnym entuzjazmem. Ludzie krzyczeli.

— Jakaś parada? — spytała kelnera.

— Przecież wie pani, że już za parę tygodni mamy wybory prezydenta — odpowiedział.

Wiedziała, ale nie zwracała na to uwagi. Prawie w każdym mijanym miasteczku ktoś stawał przeciwko komuś innemu w walce o jakiś urząd. Ale to nieistotne wobec zniesienia niewolnictwa, nie mówiąc już o jej troskach związanych z Alvinem. Nie przejmowała się — aż do dzisiaj — kto wygrywa w tych wyborach. W Appalachee, tak jak w innych stanach niewolniczych, nie znalazł się nikt tak odważny, by otwarcie przedstawić program walki z niewolnictwem. Gwarantowałoby mu to darmowy kostium ze smoły i pierza oraz wyjazd z miasta, jeśli nie gorzej; ci, co kochali niewolnictwo, mieli twarde serca, a ci, co go nienawidzili, byli zwykle pokorni i nie potrafili stanąć razem. Jeszcze nie.

— Ktoś przemawia?

— Pewnie Chybotliwy Kanoe.

Drgnęła, od razu pojmując, o kim mówi kelner.

— Harrison?

— Myślę, że wygra w Wheelwright. Ale już nie na południu, gdzie plemię Cherriky jest bardzo liczne. Uważają, że chce im odebrać prawa. I niewiele zdziała w Irrakwa, bo to kraj Czerwonych. Ale widzi pani, Biali nie są szczęśliwi, że Irrakwa rządzą kolejami, a Cherriky mają płatne drogi przez góry.

— Biali będą z czystej zazdrości głosować na mordercę?

Kelner uśmiechnął się blado.

— Niektórzy mówią, że jeśli jakiś czerwony szaman rzucił czar na Chybotliwego Kanoe, to jeszcze nie znaczy, że chłop zrobił coś złego. Czerwoni wściekają się o byle co.

— Rzeź tysięcy niewinnych kobiet i dzieci… Rzeczywiście, jak coś takiego mogło ich urazić…

Kelner wzruszył ramionami.

— Nie stać mnie na zdecydowane opinie w sprawach politycznych, psze pani.

Ale widziała, że miał zdecydowane opinie i całkiem inne od niej.

Zapłaciła za posiłek i zostawiła napiwek na stole — dlaczego z powodu poglądów politycznych odbierać komuś chleb? Potem wyszła zobaczyć, co się dzieje. Na ulicy niedaleko restauracji stał wóz przerobiony pospiesznie na trybunę, ozdobiony czerwonymi, białymi i niebieskimi wstęgami sztandaru Stanów Zjednoczonych. Ani śladu czerwieni i zieleni, dawnej flagi niepodległego Appalachee, zanim przyłączyło się do związku. Oczywiście — to były barwy Cherriky: czerwony od Czerwonych, zielony od lasów. Patrick Henry i Thomas Jefferson przyjęli je jako kolory wolnego Appalachee; dla tego sztandaru zginął George Washington. Teraz jednak, choć inni politycy wciąż odwoływali się do dawnej lojalności, Harrison nie mógł raczej przypominać sojuszu Czerwonych i Białych, który wywalczył wolność i zwyciężył króla w Camelocie. Nie z tymi zakrwawionymi rękami.