— Peggy — szepnął. I otworzył oczy.
Stała przed nim, całkiem tak jakby przywołał jej obraz — ale prawdziwa, wcale nie wyczarowana.
Przypomniał sobie o dobrych manierach i wstał.
— Panno Larner — powiedział. — To miło, że przyjechała mnie pani odwiedzić.
— Nie tyle miłe, ile konieczne — odparła rzeczowym tonem. Rzeczowym…
Westchnął bezgłośnie.
Rozejrzała się za krzesłem.
Alvin podniósł stołek stojący obok pryczy i impulsywnie, bez zastanowienia, podał jej przez kratę. Prawie nie zauważył, że zmusił cząstki żelaznego pręta i włókna drewna, by się rozsunęły i przepuściły siebie nawzajem. Dopiero kiedy zobaczył szeroko, bardzo szeroko otwarte oczy Peggy, uświadomił sobie, że pierwszy raz widziała, jak ktoś przesuwa drewno przez żelazo.
— Przepraszam — powiedział. — Nigdy jeszcze tego nie robiłem. To znaczy bez ostrzeżenia i w ogóle.
Przyjęła stołek.
— Bardzo ładnie z twojej strony — zapewniła. — Zadbałeś, żebym miała na czym usiąść.
Alvin usiadł na pryczy. Zatrzeszczała pod nim. Gdyby nie wzmocnił materiału, zarwałaby się już dawno. Był solidnie zbudowany i korzystał z mebli dość brutalnie; nie przeszkadzało mu, że od czasu do czasu skarżą się głośno.
— O ile wiem, dziś w sądzie składają wnioski procesowe.
— Obserwowałam to przez chwilę. Twój obrońca jest znakomity. Verily Cooper?
— Myślę, że zostaniemy przyjaciółmi — oświadczył Alvin.
Czekał na jej reakcję.
Skinęła głową i uśmiechnęła się lekko.
— Naprawdę chcesz, żebym ci powiedziała, co wiem o możliwych drogach, jakimi podąży ta przyjaźń?
Alvin westchnął.
— Chcę i nie chcę, i dobrze o tym wiecie, panno Larner.
— Powiem ci zatem, że cieszę się z jego obecności. Bez niego nie miałbyś żadnej szansy przetrwania tego procesu.
— To znaczy, że teraz wygram?
— Wygrana to nie wszystko, Alvinie.
— Ale przegrana jest niczym.
— Jeśli przegrasz sprawę, ale zachowasz życie i dzieła życia, to przegrana będzie lepsza niż zwycięstwo i śmierć z tego powodu. Prawda?
— To nie jest proces o moje życie!
— Owszem, jest — zapewniła Peggy. — Kiedy już prawo złapie cię w ręce, ci, którzy używają go dla własnej korzyści, obrócą je przeciw tobie. Nie ufaj prawom ludzkim, Alvinie. Zostały spisane przez silnych, żeby umocnić ich władzę nad słabszymi.
— To nieuczciwe, panno Larner — zaprotestował Alvin. — Ben Franklin i inni, co ułożyli pierwsze prawa…
— Mieli dobre zamiary. Ale w rzeczywistości, Alvinie, kiedy trafisz do więzienia, twoje życie jest w wielkim niebezpieczeństwie.
— Przyszliście mi to powiedzieć? Wiecie, że mogę stąd wyjść, kiedy tylko zechcę.
— Przyjechałam powiedzieć ci, kiedy masz odejść, jeśli zajdzie taka potrzeba.
— Chcę się oczyścić z kłamstw Makepeace'a.
— W tym także zamierzam ci pomóc. Będę zeznawać. Alvin przypomniał sobie tę noc, kiedy zginęła pani Guester, matka Peggy. Nie wiedział wtedy, że panna Larner to naprawdę Peggy Guester, dopóki nie uklękła z płaczem nad ciałem matki. W chwili kiedy usłyszeli pierwszy strzał, niewiele już brakowało, by on i Peggy wyznali sobie miłość i postanowili się pobrać. Ale potem jej matka zabiła Odszukiwacza, a ją zabił drugi Odszukiwacz, Alvin zaś dotarł na miejsce za późno, żeby wyleczyć postrzał. Mógł tylko zabić mordercę, zabić gołymi rękami. Co mu z tego przyszło? Co w ten sposób osiągnął?
— Nie chcę, żebyście zeznawali — oświadczył.
— Ja też się do tego nie palę — zapewniła. — Nie zrobię tego, póki nie będzie potrzeby. Ale musisz powiedzieć Verily'emu Cooperowi, kim jestem, i że kiedy przesłucha już pozostałych świadków, ma spojrzeć na mnie. Jeśli skinę głową, powoła mnie i żadnej dyskusji. Rozumiesz? Lepiej od was będę wiedziała, czy moje zeznanie jest potrzebne, czy nie.
Alvin słyszał jej słowa i wiedział, że posłucha tej rady, ale wrzał z gniewu, chociaż nie znał przyczyny. Już ponad rok marzył, by ją zobaczyć, i nagle stanęła przed nim, a on miał ochotę na nią wrzasnąć.
Nie wrzasnął. Ale gdy się odezwał, jego głos wcale nie brzmiał uprzejmie.
— Czy po to przyjechaliście? Żeby powiedzieć biednemu głupiemu Alvinowi i jego biednemu głupiemu obrońcy, co mają robić?
Spojrzała na niego surowo.
— Na promie spotkałam twojego starego przyjaciela. Poczuł, że serce mu drży.
— Ta-Kumsawa? — wyszeptał.
— Na miły Bóg, nie. O ile wiem, jest na zachodzie, za Mizzipy. Mówiłam o pewnym człowieku, który miał tatuaż na niewymownej części ciała. Pan Mike Fink.
Alvin westchnął ciężko.
— Niszczyciel chce chyba zebrać w jednym miejscu wszystkich moich wrogów.
— Wręcz przeciwnie — zapewniła go Peggy. — Myślę, że Mike nie jest twoim wrogiem. Jest przyjacielem. Przysięga, że zamierza tylko cię chronić, a ja mu wierzę.
Wiedział, że to miało go przekonać, iż można ufać Mike'owi Finkowi. Był jednak uparty, więc milczał.
— Zaczął pracować na promie w Wheelwright, żeby być blisko ciebie i mieć cię na oku. Istnieje spisek; chcą doprowadzić do twojej ekstradycji do Kenituck na podstawie Ustawy o zbiegłych niewolnikach.
— Po Doggly powiedział mi, że nie zamierza się tym przejmować.
— Ale Daniel Webster przyjechał właśnie w tym celu. Ma dopilnować, żebyś niezależnie od wyniku rozprawy został odesłany do Kenituck, aby tam stanąć przed sądem.
— Nie pojadę — oświadczył Alvin. — Nie pozwolą, żeby proces się odbył.
— Nie, na to nie pozwolą. I dlatego Mike Fink postanowił na ciebie uważać.
— Dlaczego jest po mojej stronie? Odebrałem mu heks ochronny. Był bardzo mocny, prawie doskonały.
— Od tego czasu zyskał kilka blizn i stracił ucho. Ale też nauczył się współczucia. Nie żałuje tej zamiany. W dodatku uleczyłeś mu nogi. Dałeś szansę obrony.
Alvin zastanowił się chwilę.
— Nigdy nic nie wiadomo. Uważałem go za urodzonego mordercę.
— Myślę, że dobry człowiek może czasem popełniać złe uczynki z niewiedzy albo ze słabości, ale kiedy nadejdą trudne chwile, dobro jednak zwycięża. Za to człowiek zły często wydaje się dobry i godny zaufania, czasem bardzo długo, ale kiedy nadejdą trudne chwile, ujawnia się jego zło.
— Może więc czekamy tylko na odpowiednio trudne chwile, żeby się okazało, jaki ja jestem zły.
Uśmiechnęła się lekko.
— Skromność jest cnotą, ale zbyt dobrze cię znam, by choć przez chwilę wierzyć, że uważasz się za złego człowieka.
— Nie zastanawiam się specjalnie, czy jestem dobry, czy zły. Często myślę, czy będę kiedyś coś wart, czy nic. W tej chwili uważam, że diabła jestem wart.
— Alvinie! Nigdy dotąd nie przeklinałeś w mojej obecności.
Dotknęła go ta przygana, ale też spodobało mu się, że ją irytuje.
— To chyba zło ze mnie wychodzi.
— Musisz bardzo się na mnie gniewać.
— Cóż, wiecie wszystko, widzicie wszystko…
— Byłam zajęta, Alvinie. Ty wykonywałeś pracę swojego życia, a ja swojego.
— Kiedyś miałem nadzieję, że będzie to ta sama praca.
— Nigdy nie będzie ta sama. Chociaż nasze wysiłki mogą się uzupełniać. Nigdy nie zostanę Stwórcą. Widzę tylko to, co można zobaczyć. Ty za to wyobrażasz sobie, co można zrobić, i robisz to. Mój dar jest skromniejszy i na ogół całkiem dla ciebie bezużyteczny.