Выбрать главу

— Nie będę protestował, jeśli zostaniecie jednym z ośmiu. Zobaczymy, co się stanie.

— Niezły pomysł — przyznał Doggly. — I dzięki, że nie będziesz protestował. Ale raczej nie. Lepiej wybrać ośmiu zwyczajnych obywateli, zamiast funkcjonariuszy publicznych. Tyle że wiesz, jestem ciekawy. Przez całe życie nie widziałem tyle złota. Chciałbym kiedyś opowiedzieć o nim wnukom.

— Ja też bym chciał — zgodził się Alvin. — Szeryfie, Peggy Larner pewnie już sobie poszła, co?

— Przykro mi, Al. Poszła. Chyba do domu, przywitać się z ojcem.

— Pewno tak. Nieważne.

* * *

Arthur Stuart nigdy nie nazwałby siebie szpiegiem. Ale to przecież nie jego wina, że był niski. Ani że skórę miał ciemną, a jako nieśmiały chłopiec, zwykle stawał w cieniu i był bardzo, bardzo spokojny, więc ludzie go nie zauważali. Nie wiedział, że fragmenty zielonej pieśni, pozostałej po wędrówkach z Alvinem, wciąż grają mu w głębi duszy, więc krok miał niezwykle cichy, gałązki odchylały mu się z drogi, a deski rzadko skrzypiały pod jego ciężarem.

Ale kiedy przyszedł odwiedzić dom Vilate Franker, no cóż, to nie był przypadek, że go nie zobaczyła. Specjalnie nie wchodził na ganek budynku poczty, więc nie mógł też otworzyć frontowych drzwi, w wyniku czego dzwonek nie zadzwonił. A kiedy obszedł dom dookoła, nie zastukał do tylnych drzwi ani nie poprosił o pozwolenie, żeby się wspiąć na beczkę deszczówki, wychylić i przez okno zajrzeć do kuchni, gdzie imbryk bulgotał na piecu, a Vilate popijała herbatę i prowadziła ożywioną rozmowę z…

Z salamandrą.

Nie jaszczurką — nawet z okna Arthur Stuart widział, że zwierzak nie ma łusek. Zresztą nie trzeba geniuszu, żeby na pięć kroków odróżnić jaszczurkę od salamandry. Arthur Stuart był chłopcem, a chłopcy zwykle wiedzą takie rzeczy. Co więcej, Arthur Stuart był chłopcem samotnym i ciekawym świata, a także umiał postępować ze zwierzętami. Choć więc inny chłopiec mógłby się pomylić, Arthur Stuart na pewno nie. To salamandra.

Vilate mówiła coś, potem popijała herbatę, od czasu do czasu zerkała nad brzegiem filiżanki, kiwała głową i mruczała coś jakby „Mhm”, „Wiem dobrze” albo „Czy to nie straszne?”, jakby salamandra jej odpowiadała.

Ale salamandra nic nie mówiła. Nawet na nią nie patrzyła. Co prawda zwykle trudno powiedzieć, gdzie patrzy salamandra, bo kiedy jedno oko spogląda tam, drugie może zerkać tutaj, więc jak można zgadnąć? Mimo to Arthur był prawie pewien, że salamandra patrzy na niego. Wiedziała, że stoi za oknem. Ale nie przestraszyła się ani nic, więc Arthur dalej obserwował i słuchał.

— Mężczyzna nie powinien igrać z uczuciami damy — mówiła Vilate. — Kiedy już tak postąpi, dama ma prawo bronić się najlepiej, jak potrafi.

Łyk herbaty. Skinięcie głową.

— Och, wiem. A najgorsze, że ludzie zaczną źle o mnie myśleć. Ale wszyscy przecież wiedzą, że Alvin Smith ma tajemną moc. Oczywiście, nie mogłam się powstrzymać.

Znów łyk herbaty. I nagle łzy pociekły jej z oczu.

— Moja droga, moja kochana, moja jedyna zaufana przyjaciółko, jak ja mogę zrobić coś takiego? Naprawdę obchodzi mnie ten chłopiec. Naprawdę mi na nim zależy. Dlaczego, dlaczego nie mógł mnie pokochać? Dlaczego musiał mnie odepchnąć i zmusić do takiego czynu?

I tak dalej. Arthur nie był głupi. Od razu zrozumiał, że Vilate Franker planuje jakieś diabelstwo przeciwko Alvinowi. Miał nadzieję, że wspomni, o co chodzi. Chociaż chyba nie, bo mówiła tylko, jak jej z tym źle, jak nie chce tego robić, ale dama ma prawo bronić swego honoru, nawet jeśli jej postępowanie wywoła wrażenie, że wcale nie ma honoru, ale właśnie dlatego dobrze jest mieć taką dobrą, szczerą, cudowną przyjaciółkę.

Ach, jak rzęsiste płynęły łzy! Ach, jak żałośnie wzdychała Vilate! Ach, ileż herbaty wypiła! A Arthur Stuart wciąż słuchał i obserwował.

To dziwne, ale kiedy tylko przestawała płakać, jej twarz była czysta. Ani wilgotnych śladów, ani zaczerwienionych oczu. Żadnego znaku, że uroniła choć jedną łzę.

W końcu herbata odniosła skutek. Vilate odsunęła krzesło i wstała. Arthur wiedział, gdzie jest wygódka; natychmiast zeskoczył z kadzi, obiegł dom i stanął przed frontowymi drzwiami, zanim jeszcze otworzyły się kuchenne. Wiedząc, że Vilate nie usłyszy dzwonka, wszedł do biura poczty, przelazł przez ladę i ruszył do kuchni. Salamanadra zlizywała krople herbaty, które wylały się z talerzyka. Kiedy wszedł Arthur, podniosła głowę. Potem zaczęła biegać, kreśląc na blacie figurę. Trójkąt. I drugi, przecinający ten pierwszy.

Heks.

Arthur podszedł do krzesła Vilate. Stojąc, miał głowę mniej więcej na tej samej wysokości, co ona siedząc. Kiedy pochylił się nad krzesłem, salamadra uległa przemianie.

Nie, właściwie nie. Raczej całkiem zniknęła. Pojawiła się za to kobieta, siedząca na krześle naprzeciwko.

— Zły z ciebie chłopak — powiedziała, uśmiechając się smutnie.

Arthur prawie nie zwrócił uwagi na to, co mówi. Ponieważ ją znał: to była stara Peg Guester. Kobieta, którą nazywał mamą. Kobieta pogrzebana pod kamiennym nagrobkiem na wzgórzu za zajazdem, niedaleko jego prawdziwej matki, zbiegłej niewolnicy, której nigdy nie poznał. Tam była stara Peg.

To tutaj to nie ona. To salamandra.

— Wyobrażasz sobie różne rzeczy, paskudny chłopaku. Zmyślasz historie.

Peg nazywała go czasem „paskudnym”, ale to były tylko żarty… Zwykle wtedy, kiedy opowiadał, co powiedział ktoś inny. Śmiała się, mówiła, że jest paskudny, a potem ściskała go i upominała, żeby tej uwagi nikomu nie powtarzał.

Ale ta kobieta, ta fałszywa Peg, nie żartowała. Naprawdę uważała go za paskudnego.

Odsunął się od krzesła; salamandra wróciła na stół, a Peg zniknęła. Arthur przyklęknął obok stołu, by spojrzeć salamandrze prosto w oczy. Ona też patrzyła.

Dawniej całymi godzinami bawił się tak ze zwierzętami w lesie. Kiedy był bardzo mały, nawet je rozumiał. Potem pamiętał ich historie. Ale ta zdolność stopniowo zanikała i teraz zdarzały się tylko krótkie przebłyski zrozumienia. Z drugiej strony nie spędzał już tyle czasu w towarzystwie zwierząt. Może gdyby się bardzo postarał…

— Nie zapominaj o mnie, salamandro — szepnął. — Chcę poznać twoją historię. Chcę wiedzieć, kto cię nauczył rysować heksy na stole.

Wyciągnął rękę i bardzo ostrożnie dotknął palcem jej głowy. Nie uciekła, nie ruszyła się nawet. Tylko patrzyła.

— Co robisz w domu? Nie podoba ci się tutaj. Chcesz być na dworze. Blisko wody. W błocie. W liściach. Z muchami.

Kiedyś tak właśnie szeptał do zwierząt, podpowiadając im różne rzeczy.

— Jeśli chcesz, mogę cię zanieść do błota. Chodź ze mną, jeśli chcesz. Chodź, jeśli możesz.

Salamandra uniosła przednią nogę i opuściła ją — o krok bliżej Arthura.

Miał wrażenie, że wyczuwa w niej głód, tęsknotę za jedzeniem, ale bardziej… za wolnością. Salamandrze nie podobało się, że jest więźniem.

Otworzyły się drzwi.

— Ależ to Arthur Stuart! — zawołała Vilate Franker. — Nie wiedziałam, że mnie odwiedzisz.

Arthur miał dość rozsądku, by nie poderwać się na nogi, jakby robił coś złego.

— Czy są jakieś listy do Alvina? — zapytał.

— Ani jednego.

Nie wspomniał o salamandrze i chyba słusznie, bo Vilate nawet na nią nie spojrzała. A przecież dama zaskoczona z żywą salamandrą — z martwą zresztą też — powinna chyba jakoś to wytłumaczyć.

— Napijesz się herbaty? — spytała.