Выбрать главу

Calvin nigdy się w tym nie zorientuje, ponieważ sam jest człowiekiem ambitnym i lękliwym; nie pojmuje, że inni mogą być nieustraszeni i wielkoduszni. Nic dziwnego, że tak bardzo nie znosi swojego brata! Z tego, co o nim mówił, Napoleon wnioskował, że Alvin byłby naprawdę trudnym przypadkiem. Sama wiedza o jego istnieniu wystarczyła, by odłożył plan uformowania w Kanadzie armii zdolnej do podbicia trzech angielskojęzycznych narodów Ameryki. Nie warto robić czegoś, co sprawi, że Alvin zwróci wzrok na wschód. Do takiej konfrontacji Napoleon wolał nie przystępować.

Zamiast tego wyśle tam Calvina, zbrojnego w sztukę zdrady, oszustwa, korupcji i manipulacji. Nie zapanuje nad Alvinem, oczywiście, ale z pewnością potrafi go oszukać. Napoleon dobrze wiedział, że tak jak źli, słabi i lękliwi dopatrują się w działaniach innych własnych niskich motywów, tak ludzie szlachetni spodziewają się u innych najszlachetniejszych zamiarów. Właśnie dlatego tak wielu potwornych kłamców potrafi nabierać niewinnych. Gdyby dobrzy nie ufali tak bardzo złym, rodzaj ludzki wymarłby już dawno: kobiety nie dopuściłyby blisko siebie większości mężczyzn.

Niech bracia rozstrzygną to między sobą, myślał Napoleon. Jeśli ktokolwiek potrafi usunąć groźbę Alvina Smitha, to tylko jego własny brat, który zdoła się do niego zbliżyć — nie ja z moimi armiami, z całą moją sztuką. Niech walczą.

Ale najpierw niech młodszy wyleczy moją nogę.

— Drogi Leonie, nie możesz tak zasypiać odkryty.

To La Fayette zajrzał do niego przed snem. Napoleon pozwolił mu okryć się kołdrą. Noc była chłodna; dobrze jest wiedzieć, że można liczyć na taką czułą troskę wiernego człowieka, odpowiedzialnego, twórczego i godnego zaufania. Mam w rękach najlepszych z ludzi, a pod butem najgorszych z nich. To wynik dużo lepszy od boskiego. Najwyraźniej staruszek wybrał niewłaściwego syna jako swojego następcę. Gdybym to ja był w Jerozolimie zamiast tego nudziarza Jezusa, na pewno nie pozwoliłbym się ukrzyżować. Szybko zdobyłbym władzę w Rzymie, a moją doktrynę wyznawałby cały świat.

Może tym właśnie jest Alvin — drugą próbą Boga? No cóż, Napoleon nie zamierza mu pomagać. Napoleon pośle do niego Judasza.

— Potrzebujesz snu, Leonie — oświadczył La Fayette.

— Myślę o tylu sprawach…

— O szczęśliwych sprawach, mam nadzieję.

— Istotnie szczęśliwych.

— Nie czujesz bólu w nodze? Dobrze, że jest tutaj ten chłopiec z Ameryki. Ratuje cię przed tym strasznym cierpieniem.

— Wiem, że kiedy cierpię, trudno ze mną wytrzymać.

— Ależ skąd! Być przy tobie to jedynie radość.

— Czy nigdy nie tęsknisz, markizie? Za armiami, za władzą? Za rządami, polityką, intrygami?

— Och, Leonie! Jak mógłbym za tym tęsknić? Przeżywam to wszystko za twoim pośrednictwem. Obserwuję twoje czyny i zachwycam się. Ja sam nigdy bym sobie nie poradził tak znakomicie. Przy tobie codziennie jestem w szkole; jesteś wspaniałym mistrzem.

— Kim jestem?!

— Mistrzem. Mistrzem nas wszystkich, mój drogi Leonie. Jakże słusznie nazwali twój ród na Korsyce: Buona Parte, dobre role. Istotnie, jesteś lwem dobrych ról.

— Jakże miło usłyszeć to od ciebie, markizie. Dobrej nocy.

— Niech Bóg cię błogosławi.

Świeca odpłynęła z komnaty, a powróciło blade światło księżyca lśniącego za firankami.

Wiem, że mnie obserwujesz, Calvinie. Wysyłasz swój przenikacz, jak go malowniczo nazwałeś, w moje nogi, aby znaleźć przyczynę artretyzmu. Postaraj się. W tym jednym dorównaj swemu bratu, żebym mógł pozbyć się ciebie i bólu jednocześnie.

* * *

Verily poznał w życiu wielu zepsutych ludzi. Od czasu do czasu proponowali mu wielkie sumy za to, by ich bronił. Ale jego sumienie nie było na sprzedaż. Dobrze zapamiętał jednego, który — sądząc, że jego podwładni nie wyjaśnili dokładnie, o jak wielką sumę chodzi — odwiedził Verily'ego osobiście. Kiedy wreszcie zrozumiał, że problem nie polega na wysokości honorarium, wydawał się urażony.

— Niech mi pan powie, panie Cooper, w czym moje pieniądze gorsze są od innych?

— Nie chodzi o pańskie pieniądze, drogi panie — odparł wtedy Verily.

— O co więc? Dlaczego pan odmawia?

— Bo ciągle myślę, co by się stało, gdybym w wyniku strasznej pomyłki sprawiedliwości jednak wygrał.

Człowiek ów, rozwścieczony, rzucił na pożegnanie kilka gróźb i wyszedł. Verily nie wiedział, czy to on, czy kto inny nasłał na niego zabójcę. Zobaczył w ciemności ostrze i mściwy uśmiech mordercy — najwyraźniej zbir wybrał sobie zawód pozwalający zaspokoić własne zamiłowania. Verily sprawił, że ostrze odpadło od rękojeści i roztrzaskało się u stóp napastnika, który nie mógł być chyba bardziej zawiedziony, nawet gdyby Verily zrobił z niego eunucha.

Ludzie zepsuci mieli jedną wspólną cechę: okazywali wielki szacunek dla cnoty i próbowali przebierać się w jej kostium. Hipokryzja, mimo swej fatalnej reputacji, zdradzała jednak poważanie dla dobroci.

Ci Odszukiwacze jednak nie byli dostatecznie szlachetni, by okazywać hipokryzję. Nie wznieśli się ponad poziom gadów czy rekinów, nie byli więc świadomi, jak są godni pogardy, i nie starali się tego ukrywać. Człowiek miał niemal ochotę podziwiać ich bezczelność — dopóki nie przypomniał sobie tego lekceważenia przyzwoitości, niezbędnego, by w zamian za brudne pieniądze poświęcać życie ściganiu najbardziej bezbronnych ludzkich istot, żyjących w okowach, w niewoli i w rozpaczy.

Verily zauważył z zadowoleniem, że Daniel Webster czuje do nich niechęć prawie równie wielką. Prawnik z Nowej Anglii nie zniżył się do podania im ręki — kiedy wchodzili, starannie przeglądał papiery. Nie starał się nawet zapamiętać ich nazwisk; kiedy ustalił, że cała wezwana grupa zebrała się w sali, zwracał się do nich tylko jako do grupy, żadnemu nie patrząc w oczy. Jeśli spostrzegli tę obojętność, nie komentowali jej i nie okazywali urazy. Może zawsze tak ich traktowano. Może ci, którzy wynajmowali ich usługi, zawsze czynili to z niesmakiem, myli ręce po przekazaniu im skarbczyka poszukiwanego i jeszcze raz po wypłaceniu należności. Czy nie rozumieli, że to morderca jest zbrukany, nie nóż?

O dziesiątej trzydzieści rano Odszukiwacze, usadzeni przy długim stole przed sędzią, uznali, że uzyskali wystarczające informacje ze skarbczyka, należącego do niejakiego Cavila Plantera z Oily Spring w Kenituck. Skarbczyk, przekazany w depozyt sędziemu, został dostarczony przez pana Webstera z domu pana Plantera w Carthage City w stanie Wobbish. Planter próbował zaznaczyć, że w skarbczyku znajdują się ścinki włosów i paznokci oraz kawałek zasuszonej skóry pobrane od niejakiego Arthura Stuarta z Hatrack River. Webster jednak uparł się, że dokładnie określi prawną sytuację: próbki w skarbczyku zostały pobrane od nienazwanego dziecka urodzonego na farmie pana Plantera w Appalachee, przez niewolnicę należącą w owym czasie do pana Plantera. Niewolnica ta uciekła wkrótce potem, a Planter nalegał, by dodać, że uciekła z pomocą diabła, który dał jej moc latania, a przynajmniej tak twierdzili niewykształceni i zabobonni niewolnicy.

Odszukiwacze byli gotowi. Chłopców wprowadzono i ustawiono przed nimi w szeregu. Wszyscy nosili zwyczajne ubrania i mieli mniej więcej podobny wzrost. Ręce zasłonięte im workami zawiązanymi powyżej łokci, głowy zakryto luźnymi kapturami z gęściej tkanego workowego materiału. Nie pozostał widoczny nawet skrawek skóry; dopilnowano też, by nie było żadnej szczeliny między guzikami koszul. Na wszelki wypadek każdemu z chłopców zawieszono na szyi dużą kartkę z numerem zasłaniającą cały przód koszuli.