Potem Arthur zaczął następną zwrotkę, ale teraz Alvin także zaśpiewał, a ich głosy łączyły się harmonijnie.
Gdy Arthur zaczął kolejną zwrotkę, Alvin nie podjął śpiewu. Patrzył tylko zdziwiony.
Do świtu zły sen mi się śnił
O ludziach smętnie małych…
— Zaczekaj, Arthurze Stuart — przerwał. — Ta zwrotka nie należy właściwie do piosenki.
— Przecież pasuje, i sam ją śpiewałeś do tej melodii.
— Ale to głupi sen i nic nie znaczył.
— Mnie się podobało — zapewnił Arthur. — Mogę zaśpiewać?
Alvin machnął ręką, ale był wyraźnie zakłopotany.
— A cóż to znaczy? — zdziwił się Armor-of-God.
— Nie wiem — przyznał Alvin. — Zastanawiam się, czy czasem nie trafiam przypadkiem w jakiś cudzy sen. Może ten należał do kogoś za dawnych dni, a może kogoś, kto się jeszcze nie urodził. Taki bezpański sen, a ja akurat w niego wpadłem.
— Kiedy byłem mały — wtrącił Verily Cooper — chciałem wiedzieć, czy ci dziwni ludzie, których spotykam w snach, nie są tak samo rzeczywiści jak ja. I czy ja też się im pojawiam we śnie.
— Miejmy tylko nadzieję, że nie obudzą się w nieodpowiedniej chwili — mruknął Mike Fink.
Arthur Stuart odśpiewał ostatnią zwrotkę:
— To chyba najsmutniejsza piosenka, jaką słyszałem — ocenił Horacy Guester. — Czy w ogóle zdarzają ci się tu jakieś weselsze myśli?
— Refren jest całkiem raźny — zauważył Arthur Stuart.
— Dzisiaj miałem wesołe myśli — odparł Alvin. — Myślałem o czterech Odszukiwaczach tracących licencje, pozwalające im porywać wolnych ludzi na południe i zmieniać ich w niewolników. I teraz też jestem wesoły, bo wiem, że najsilniejszy człowiek, z jakim walczyłem, postanowił mnie strzec przed niebezpieczeństwem. Chociaż szeryf może nie być zadowolony, panie Fink. Uważa, że nic mi nie grozi, dopóki się mną opiekuje.
— Rzeczywiście nic ci nie grozi — zapewniła Peggy. — Nawet ci zastępcy szeryfa, którzy cię nie lubią, nigdy nie podniosą na ciebie ręki i nie pozwolą, żeby coś złego ci się stało.
— Czyli nie ma żadnego niebezpieczeństwa? — upewnił się Horacy Guester.
— Jest, i to bardzo poważne. Ale nie ze strony zastępców szeryfa, zwłaszcza dopóki nie skończy się rozprawa i Alvin nie zacznie się szykować do wyjazdu. Wtedy nie wystarczy strażnik, nawet chętny, by zginąć z nim razem. Tylko podstępem wywieziemy Alvina żywego z miasta.
— Kto powiedział, że zginę? — zaprotestował Mike Fink.
Peggy uśmiechnęła się blado.
— Przeciwko dowolnym pięciu mężczyznom wy dwaj poradzilibyście sobie doskonale.
— Czyli będzie ich więcej niż pięciu? — upewnił się Alvin.
— Może być. W tej chwili niczego nie widzę wyraźnie. Wszystko wiruje. Ale niebezpieczeństwo jest realne. Nakreślono plany i opłacono ludzi. Wiecie sami, że kiedy w grę wchodzą pieniądze, zabójcy czują się zobowiązani do wypełnienia kontraktu.
— Ale chwilowo nie musimy się martwić o życie nasze i Alvina? — podsumował Verily Cooper.
— Wystarczy zwykła rozwaga.
— Nie rozumiem, dlaczego w czarach pokładamy ufność — odezwał się Armor-of-God. — Zbawiciel wystarczy nam za obrońcę.
— Zbawiciel wskrzesi nas kiedyś — odparła Peggy. — Ale nie zauważyłam, żeby chrześcijanie byli mniej martwi od pogan, kiedy kończy się życie.
— Jedno jest pewne — poparł Armora Horacy Guester. — Gdyby nie czary, Alvin nie wpakowałby się w takie kłopoty.
— Podobała się wam piosenka? — zapytał Alvin. — Uważam, że Arthur Stuart wyśpiewał ją całkiem niczego sobie. Całkiem nieźle. Zupełnie dobrze.
Po każdej poprawce Peggy uśmiechała się szerzej.
— Zaśpiewał ładnie — powiedziała. — Ale każda wersja zdania była lepsza od poprzedniej.
— Mam jeszcze jedną zwrotkę — poinformował Alvin. — Nie należy właściwie do piosenki z takiego powodu, że to jeszcze nie jest prawda. Może chcecie posłuchać?
— Musisz śpiewać sam — odparł Arthur. — Ja nie znam więcej słów.
Alvin zaśpiewał:
Wszyscy się śmiali i życzyli, żeby niedługo zaśpiewał to naprawdę. A kiedy wizyta dobiegła końca, postanowili, że Armor-of-God z Mike'em Finkiem do obrony wyruszą do Carthage City. Mieli dowiedzieć się jak najwięcej o ludziach płacących Danielowi Websterowi i sprawdzić, czy nie ci sami wynajęli wodne szczury i innych bandytów, żeby dokonali zamachu na życie Alvina. Poza tym wszystko było w rękach Verily'ego Coopera. A on twierdził, że wszystko zależy od świadków i przysięgłych, dwunastu uczciwych ludzi.
Długi rząd ludzi czekał przed magistratem, kiedy Peggy wchodziła do środka, by obejrzeć pierwszy dzień procesu Alvina.
— Wcześnie głosują — wyjaśnił jej Marty Laws. — Boją się, że w dzień wyborów pogoda im nie pozwoli. Kampania Chybotliwego Kanoe mocno tu ludzi poruszyła.
— Jak pan myśli, głosują za czy przeciw?
— Nie mam pewności. Ale to pani powinna wiedzieć. Peggy nie odpowiedziała. Owszem, mogła to sprawdzić. Mogłaby, gdyby tylko spojrzała. Ale bała się tego, co może zobaczyć.
— Po Doggly najlepiej się tu zna na polityce. Mówi, że gdyby chodziło tylko o Czerwonych, Chybotliwy Kanoe nie dostałby ani jednego głosu. Ale rozgrywa też dumę zachodu. Że niby pochodzi z tej strony Appalachów. Dla mnie to nie ma sensu, bo przecież Hickory, znaczy się Andy Jackson, też jest z zachodu, nie gorzej od Harrisona. Ludzie się chyba martwią, że Jackson, w końcu z Tennizy przecież, pewnie za bardzo popiera niewolnictwo. A nie chcą głosować na kogoś, kto może tę sytuację choć trochę pogorszyć.
Peggy uśmiechnęła się blado.
— Żałuję, że nie znacie prawdziwej opinii pana Harrisona na temat niewolnictwa.
Marty uniósł brew.
— Wiecie coś, o czym ja nie wiem?
— Wiem, że Harrison jest tym kandydatem, którego zechcieli poprzeć ci, co planują rozciągnąć niewolnictwo na stany północne.
— Nie ma u nas nikogo, kto by tego pragnął.
— Tak się stanie, jeśli Harrison będzie prezydentem. Więc nie powinni na niego głosować.
Marty przyglądał się jej długo i uważnie.
— Czy wyrażacie własne zdanie, jak większość ludzi, mających opinie polityczne? Czy może wiecie to jako… jako…
— Wiem. Nie mówiłabym, gdyby chodziło tylko o moje zdanie.