Verily znowu zwrócił się do Vilate.
— Czy ma pani sztuczną szczękę, panno Franker?
— Nie! — odparła.
— Zeznaje pani pod przysięgą. Czy na przykład nie poruszyła pani sztuczną szczęką w stronę Alvina w chwili, kiedy mówiła pani, że jest pięknym młodym mężczyzną?
— Jak mogę poruszać sztuczną szczęką, której nie mam?
— Czy zgodzi się pani wystąpić przed sądem bez tych czterech amuletów, które pani nosi na szyi, i bez szala z wszytymi heksami?
— Nie muszę chyba tego słuchać…
Alvin pochylił się i pociągnął Verily'ego za marynarkę. Verily miał ochotę go zignorować; wiedział, że Alvin zakaże mu zadawania dalszych pytań tego rodzaju. Nie mógł jednak udawać, że nie zauważył gestu dostatecznie wyraźnego, by dostrzegli go wszyscy przysięgli.
Obejrzał się, nie zwracając uwagi na protesty Vilate.
— Verily — szepnął mu Alvin — wiesz, że nie chciałem…
— Moim obowiązkiem jest bronienie ciebie jak najlepiej…
— Verily, zapytaj ją o salamandrę w torebce. Jeśli zdołasz, postaraj się, żeby ją wyjęła.
— Salamandra? — zdziwił się Verily. — A co nam z tego przyjdzie?
— Niech tylko ją wyjmie. Na stół, żeby wszyscy widzieli. Na pewno nie ucieknie. Nawet we władzy Niszczyciela, salamandry nadal są głupie. Zobaczysz.
Verily zwrócił się do świadka.
— Panno Franker, czy zechce nam pani pokazać jaszczurkę, którą ma pani w torebce?
Alvin znowu pociągnął go za marynarkę.
— Salamandry to nie jaszczurki — szepnął do ucha. — Są płazami, nie gadami.
— Bardzo przepraszam, panno Franker. Nie jaszczurkę. Płaza. Salamandrę.
— Nie mam nic…
— Wysoki Sądzie, proszę uprzedzić świadka o konsekwencjach fałszywych zeznań pod…
— Jeśli istotnie takie stworzenie znalazło się w mojej torebce, to nie mam pojęcia, skąd się wzięło ani kto je tam włożył — oświadczyła Vilate.
— Nie będzie więc pani protestować, jeśli woźny zajrzy do pani torebki i wyjmie wszelkie płazy, jakie tam znajdzie?
— Nie, wcale — zapewniła Vilate, przezwyciężając chwilową niepewność.
— Wysoki Sądzie, kto tu jest oskarżonym? — wtrącił Marty Laws.
— Chodzi o kwestię prawdomówności, jak mi się zdaje — odparł sędzia. — Całe to wydarzenie uważam za fascynujące. Patrzyliśmy spokojnie, kiedy prezentował pan skandal. Teraz chętnie obejrzę sobie jakiegoś płaza.
Woźny sięgnął do torebki Vilate; nagle krzyknął i odskoczył.
— Przepraszam, panie sędzio, ale wskoczyła mi do rękawa — wyjaśnił.
Wił się i podskakiwał, równocześnie usiłując zachować godny wygląd.
Verily szerokim gestem zmiótł papiery i przesunął stół na środek sali.
— Kiedy złapie pan zwierzaka — powiedział — proszę postawić go tutaj.
Alvin oparł się wygodnie i wyciągnął skrzyżowane w kostkach nogi. Wyglądał jak polityk, który właśnie wygrał wybory. Pod krzesłem leżał worek z nieruchomym pługiem.
W całej sali tylko Vilate nie zwracała uwagi na salamandrę. Siedziała bez ruchu, jak w transie. Nie, nie w transie. Siedziała, jakby znalazła się na przyjęciu, gdzie ktoś powiedział coś niegrzecznego, a ona udaje, że nie dosłyszała.
Verily nie miał pojęcia, do czego prowadzi całe to zamieszanie z salamandrą. Ale że Alvin nie chciał się zgodzić na żadną inną próbę zdyskredytowania Vilate Franker czy Amy, nie miał wyjścia.
Alvin obserwował Vilate podczas składania zeznań — obserwował uważnie, nie tylko oczami, ale też wewnętrznym wzrokiem, ukazującym, jak funkcjonuje świat materialny. Zauważył, że przed odpowiedzią Vilate lekko pochyla głowę w bok — jakby nasłuchiwała. Posłał więc swój przenikacz i zawiesił go w powietrzu, poszukując drgnień dźwięku. Rzeczywiście, odkrył je, ale takiego wzorca jeszcze nigdy nie spotkał. Dźwięk zwykle rozprzestrzeniał się od źródła, jak fale na wodzie po wrzuceniu kamienia: we wszystkie strony; odbijały się i nakładały na siebie, ale też przygasały i cichły z odległością. Jednak ten dźwięk przemieszczał się wąskim kanałem. Jak to możliwe?
Przez chwilę groziło mu niebezpieczeństwo, że całkowicie pochłonięty problemem naukowym zapomni o rozprawie, gdzie właśnie zeznaje najgroźniejszy, ale też chyba najsłabszy świadek. Na szczęście szybko zorientował się w sytuacji. Dźwięk dobiegał z dwóch źródeł umieszczonych blisko siebie; przesuwał się równolegle. A kiedy fale przecinały się i nakładały, zmieniały go w zwykłe zawirowanie powietrza. Kiedy Alvin wytężał słuch, słyszał cichutki syk chaotycznego szumu. Ale w kierunku, w którym fale dźwiękowe były idealnie równoległe, nie tylko nie zakłócały się wzajemnie, ale nawet zwiększały moc.
W rezultacie ktoś siedzący na miejscu Vilate słyszał nawet najlżejszy szept, a wszyscy inni na sali nie słyszeli niczego.
To bardzo interesujące. Alvin nie wiedział, że Niszczyciel korzysta z głosu, by porozumiewać się ze swymi sługami. Zawsze przypuszczał, że w jakiś sposób przemawia wprost do ich umysłów. Tutaj natomiast Niszczyciel mówił z dwóch bliskich sobie źródeł dźwięku.
Alvin uśmiechnął się. Stare powiedzenie mówiło prawdę: Kłamca przemawia przez oba kąciki ust równocześnie.
Badając przenikaczem torebkę Vilate, szybko odnalazł źródło dźwięku. Salamandra leżała na jej rzeczach, a głos wybiegał z pyszczka — chociaż salamandry nie mają mechanizmu zdolnego wytworzyć dźwięk ludzkiej mowy. Gdyby tylko wiedział, co to stworzenie mówi…
Jeśli się nie mylił, można to zorganizować. Najpierw jednak trzeba wydobyć salamandrę, żeby wszyscy obecni widzieli, skąd płyną słowa.
Wtedy właśnie znów zwrócił uwagę na wydarzenia w sali — i odkrył z przerażeniem, że Verily zamierza mu się sprzeciwić i zerwać Vilate jej piękną maskę. Pociągnął go za marynarkę i upomniał szeptem, tak łagodnie, jak tylko potrafił. Potem poprosił, żeby doprowadził do wyjęcia salamandry z torebki.
Teraz, kiedy uwięziona w ciemnym rękawie woźnego salamandra wpadła w panikę, Alvin musiał jakoś ją opanować. Posłał w nią przenikacz, spowolnił bicie serca, napełnił spokojem. Oczywiście, nie wyczuł oporu Niszczyciela. Nic dziwnego — Stwarzanie zawsze Niszczyciela odpychało. Wyczuwał go jednak: przyczajonego, migoczącego w tle, w kątach sali sądowej — czekał, by wrócić do salamandry i znowu przemawiać do Vilate.
To dobry znak, że potrzebował zwierzęcia. To znaczy, że Vilate nie do końca pochłonęła żądza władzy i chęć Niszczenia. Dlatego Niszczyciel nie mógł zwracać się do niej wprost.
Alvin nie wiedział zbyt wiele o Niszczycielu, ale przez lata rozmyślań i spekulacji doszedł do pewnych wniosków. Właściwie przestał już uważać go za osobę, chociaż czasami wciąż myślał „on”. Zawsze widywał go w formie migotania powietrza, jak coś, co tkwi na samej granicy pola widzenia. Wierzył teraz, że taka jest właśnie prawdziwa natura Niszczyciela. Dopóki ktoś zajmował się Stwarzaniem, Niszczyciel nie mógł się zbliżyć, zresztą większość ludzi nie była dla niego atrakcyjna. Przyciągali go tylko najbardziej niezwykli Stwórcy i najbardziej butni niszczyciele (albo ludzie niszczycielsko butni; Alvin nie był pewien, czy to nie to samo). Krążył wokół Alvina, próbując obrócić wniwecz wszystkie jego dzieła. Krążył wokół innych, takich jak Philadelphia Thrower i najwyraźniej Vilate Franker, ponieważ dawali mu swe dłonie, usta, oczy, pozwalając na działanie.
Alvin domyślał się, chociaż nie mógł tego wiedzieć, że ludzie, którym Niszczyciel ukazywał się najwyraźniej, mieli nad nim pewną władzę. Że wciągnięty w związek nie mógł się uwolnić. Odgrywał tylko rolę, którą przygotował dla niego ludzki sprzymierzeniec. Wielebny Thrower potrzebował anielskiego gościa, pełnego gniewu — i tym właśnie stał się dla niego Niszczyciel. Vilate potrzebowała czegoś innego. Ale Niszczyciel nie mógł się od niej oddzielić. Nie potrafił wyczuć niebezpieczeństwa, dopóki sama Vilate go nie wyczuła. A Vilate nie dostrzegała nawet istnienia salamandry, czego Alvin dowiedział się od Arthura Stuarta. Pojawiła się więc szansa, że Niszczyciel zdemaskuje się na sali sądowej — pod warunkiem że Alvin będzie działał ostrożnie.