Jak zwykle dostrzegała płomienie serc ludzi tu mieszkających — niczym iskry światła, nawet w jasne południe widoczne przez mury, wzgórza, we wszystkich piwnicach i na strychach, gdzie mogli przebywać. Byli to zwyczajni mieszkańcy zwykłego miasteczka, może trochę bardziej zadowoleni od innych, ale nie bardziej odporni na cierpienia życia, na drobne urazy, żale i zazdrości. Dlaczego tu przyjechała?
Dotarli do budynku, gdzie nie było nikogo. Znowu zastukała w dach powozu. Konie stanęły i otworzyło się okienko.
— Zaczekaj tutaj — poleciła.
Nie miała pojęcia, dlaczego ten pusty dom zwrócił jej uwagę. Może dlatego że rozrastał się wokół maleńkiej chatki z bali — stał się najpierw zamożny, potem wspaniały, wreszcie po prostu wielki, kiedy estetyka ustąpiła, bo trzeba było ludziom więcej miejsca. Jakim cudem w takim dużym i zadbanym domu nikogo nie ma?
I nagle uświadomiła sobie, że słyszy dobiegający z domu śpiew. I śmiechy z podwórza. Śpiew i śmiechy, a jednak ani jednego płomienia serca… Czyżby żyli tu niespokojni umarli, niezdolni pożegnać się z życiem? Ale czy kto kiedy słyszał o roześmianym upiorze? Albo o duchu śpiewającym wesołą piosenkę?
Zza rogu wybiegł mniej więcej sześcioletni chłopiec, ścigany przez trzy starsze dziewczynki. Żadne z dzieci nie miało płomienia serca. Ale sądząc po brudnej twarzy chłopaka, po złości w oczach zaczerwienionych dziewcząt, żadne z nich nie było też duchem.
— Hej tam! — zawołała Peggy.
Chłopiec spojrzał na nią zaskoczony i ten chwilowy przystanek okazał się jego zgubą. Dziewczęta dopadły go i zaczęły okładać z entuzjazmem; on przeklinał je i wyzywał z równym wigorem. Peggy nie znała tych dzieci, była jednak pewna, że chłopiec — jak zwykle chłopcy — popełnił jakąś psotę, która zirytowała dziewczynki, może siostry? Nie wątpiła też, że dziewczynki — mimo zapewnień o własnej niewinności — sprowokowały go subtelnie, słownie, tak że nie mógł pokazać siniaka i zyskać poparcia matki. Tak zawsze wygląda wojna między synami i córkami.
Choć obca, Peggy nie mogła przecież pozwalać na akt nieopanowanej przemocy, jako że dziewczynki wyraźnie nie chciały pozwolić, by chłopiec wykręcił się tylko lekkim laniem. Tłukły go nie dla zabawy, ale jakby była to ich praca, zawód, jakby niedługo miał się zjawić nadzorca i stwierdzić: „Uważam, że chłopak został zbity jak należy. Zasłużyłyście na swoją płacę”.
— Wystarczy już — powiedziała, maszerując po wygryzionej przez kozy trawie.
Nie zwracały na nią uwagi, dopóki nie chwyciła dwóch dziewczynek za kołnierze. Nawet wtedy wymachiwały pięściami, często trafiając w samą Peggy. Trzecia nie przerywała pracy. Peggy nie miała innego wyjścia — pchnęła obie na boki, aż się przewróciły, i odciągnęła od chłopca trzecią.
Tak jak się obawiała, mały solidnie ucierpiał. Krwawił z nosa i podnosił się wolno; kiedy trzymana przez Peggy dziewczynka spróbowała zaatakować, odbiegł na czworakach.
— Wstydź się! — powiedziała Peggy. — Cokolwiek zrobił, na pewno nie zasłużył na coś takiego.
— Zabił moją wiewiórkę! — zapłakała dziewczynka.
— Jak mogłaś trzymać wiewiórkę? To okrucieństwo, zamykać w klatce żywe stworzenie.
— Nigdy nie siedziała w klatce. Była moją przyjaciółką. Karmiłam ją, dzięki mnie przetrwała ciężką zimę. On o tym wiedział! Był zazdrosny, że ta wiewiórka mnie lubi, więc ją zabił.
— To była zwykła wiewiórka! — krzyknął chłopiec chrapliwie i dość słabym głosem, ale wyraźnie miał to być krzyk. — Skąd miałem wiedzieć, że jest twoja?
— Więc nie powinieneś zabijać żadnej — oświadczyła inna z dziewczynek. — Dopóki nie byłeś pewny.
— Cokolwiek zrobił wiewiórkom — stwierdziła Peggy — choćby i złośliwie, nie wolno tak go bić. Zachowałyście się bardzo nieładnie i nie po chrześcijańsku.
Chłopiec spojrzał na nią z uwagą.
— Pani jest sędzią? — zapytał.
— Sędzią? Raczej nie — zaśmiała się Peggy.
— Nie może pani być Stwórcą, bo to chłopiec. Myślę, że jest pani sędzią. — Chłopiec nabrał pewności. — Ciocia Becca mówiła, że nadchodzi sędzia, a po nim Stwórca, więc pani nie może być Stwórcą, jeżeli sędzia jeszcze nie przyjechał, ale może pani być sędzią, bo sędzia miał być pierwszy.
Peggy wiedziała, że dorośli często uważają dziecięce słowa za bzdurne, jeśli tylko nie zrozumieją ich natychmiast. Ale wiedziała też, że słowa dzieci często dotyczą ich wizji świata i mają sens, jeśli tylko potrafi się słuchać. Ktoś powiedział — ciocia Becca — że nadchodzi sędzia i Stwórca. Ale Peggy znała tylko jednego Stwórcę. Czyżby Alvin miał tu przybyć? Do tego domu, gdzie dzieci słyszały o Stwórcach i nie miały płomieni serc?
— Myślałam, że wasz dom jest pusty — zauważyła Peggy. — Ale teraz widzę, że nie.
Istotnie, w progu stała oparta o framugę kobieta; przyglądała im się spokojnie, mieszając w misie drewnianą łyżką.
— Mamo! — wrzasnęła dziewczynka, którą Peggy wciąż trzymała za kołnierz. — Ona mnie złapała i nie chce puścić!
— To prawda! — zawołała natychmiast Peggy. — I dalej nie puszczę, dopóki nie będę pewna, że nie zamorduje tego chłopca!
— On zabił moją wiewiórkę, mamo!
Kobieta milczała.
— Drogie dzieci — odezwała się Peggy. — Powinniśmy raczej porozmawiać z tą panią, a nie krzyczeć jak rzeczne szczury.
— Mama pani nie lubi — poinformowała jedna z dziewczynek. — Od razu widać.
— To szkoda, bo ja ją lubię.
— Wcale nie. Pani jej nie zna, a nawet jak pani pozna, i tak jej pani nie polubi. Nikt jej nie lubi.
— Jak możesz opowiadać takie rzeczy o własnej matce?
— Ja nie muszę jej lubić. Ja ją kocham.
— W takim razie zaprowadź mnie do tej kobiety, którą kochasz, ale nie lubisz, i pozwól samej osądzić.
Kiedy zbliżyły się do drzwi, Peggy zaczęła podejrzewać, że dziewczynki mogą mieć rację. Kobieta nie wyglądała przyjaźnie. Ale wrogo też nie. Twarz miała całkowicie pozbawioną emocji. Mieszała tylko w misce. Nie zwróciła uwagi na wyciągniętą rękę Peggy.
— Nazywam się Peggy Larner. Przepraszam, może nie powinnam się wtrącać, ale sama pani widzi, że chłopak solidnie oberwał.
— Z nosa mi tylko krew leci i tyle — oświadczył chłopak. Ale kulał, co sugerowało inne, nie tak widoczne urazy.
— Wejdźcie — powiedziała kobieta.
Peggy nie miała pojęcia, czy zwraca się tylko do dzieci, czy ją także objęła zaproszeniem. Jeśli w ogóle można to nazwać zaproszeniem: jej słowa brzmiały nijako, a ona sama nie odrywała spojrzenia od misy. Potem odwróciła się i zniknęła wewnątrz. Dzieci podążyły za nią, a po chwili także Peggy.
Nikt jej nie zatrzymał, nikt się tym nie zdziwił. Wtedy właśnie po raz pierwszy pomyślała, że może zasnęła w powozie i wszystko to jest dziwacznym snem, w którym zdarzają się niewyjaśnione, nienaturalne rzeczy, nie wywołujące żadnych komentarzy w krainie marzeń, gdzie nie można pogwałcić żadnych zwyczajów. Ten dom nie jest rzeczywisty. Na podwórzu czeka powóz z czworokonnym zaprzęgiem, nie wspominając już o woźnicy, najbardziej realnym i zwyczajnym, jaki kiedykolwiek bekał na koźle. Ale tutaj wstąpiła w miejsce poza naturą. Tutaj nie ma płomieni serc.