— Żadnego z nich nie czytałem — przyznał Calvin. Prawdę mówiąc, o żadnym z nich nie słyszał i jedynie z kontekstu wywnioskował, że mowa o dramaturgach.
— Nie czytałeś także moich dzieł, ponieważ w istocie są to jedynie wprawki, nie prace geniusza. Czasem obawiam się wręcz, że mam tylko ambicję geniusza, oko i ucho geniusza, ale talent kominiarza. Zanurzam się w brudnym świecie, wracam czarny, strzepuję popioły i sadze moich badań na biały papier… I co otrzymuję? Kartki z czarnymi znaczkami. — Honore chwycił Calvina za koszulę i pociągnął w dół, aż mógł spojrzeć mu prosto w oczy. — Oddałbym nogę za taki talent jak twój. Żeby spojrzeć do wnętrza ciała, uleczyć lub zranić, sprowadzić ból albo ulgę. Dałbym sobie odciąć nawet obie nogi. — Puścił Calvina. — Oczywiście nie zrezygnowałbym z delikatniejszych organów, sprawiłbym bowiem wielki zawód mojej drogiej madame de Berny. Zachowasz dyskrecję, mam nadzieję, i plotkując o moim romansie, nigdy nie zdradzisz, że usłyszałeś o nim ode mnie.
— Naprawdę mi zazdrościsz? — spytał Calvin.
— Tylko wtedy, kiedy myślę rozsądnie — odparł Honore. — To rzadka okazja, a więc twoje istnienie nie odbiera mi zadowolenia z życia. Nie stałeś się jeszcze którymś z głównych źródeł irytacji. Co innego moja matka… Przez całe dzieciństwo tęskniłem za jakimś gestem miłości z jej strony, jakimś przejawem afektu. Zawsze jednak traktowała mnie chłodno i oschle. Nic nie mogło jej zadowolić. Przez wiele lat uważałem, że jestem złym synem. A potem nagle uświadomiłem sobie, że to ona jest złą matką! Nienawidziła nie mnie, ale mojego ojca. Aż pewnego roku, kiedy wyjechałem do szkół, wzięła sobie kochanka. Wybrała dobrze, gdyż był to światowy człowiek, do którego żywię wielki szacunek. Moja matka pozwoliła sobie na ciążę i urodziła potwora.
— Zdeformowanego?
— Tylko moralnie. Poza tym jest całkiem atrakcyjny i matka go rozpieszcza. Kiedy widzę, jak się nad nim roztkliwia, wychwala go i śmieje się z jego powiedzonek, marzę, by postąpić jak bracia Józefa i wrzucić go do studni. Tyle że ja bym nie miał litości i nie wyciągnął go, żeby sprzedać w zwyczajną niewolę. Na pewno będzie też wysoki i matka dopilnuje, żeby miał dostęp do jej fortuny; w przeciwieństwie do mnie, który żyję dzięki nędznym groszom od ojca, zaliczkom od wydawców i szlachetnym impulsom kobiet, dla których jestem bogiem miłości. Po głębokim zastanowieniu doszedłem do wniosku, że Kain, podobnie jak Prometeusz, był jednym z największych dobroczyńców ludzkości, za co, naturalnie, jest przez Boga bez końca torturowany, a przynajmniej wyrosła mu paskudna krosta na środku czoła. Kain bowiem nauczył nas, że pewnych braci zwyczajnie nie da się znieść, a jedynym rozwiązaniem jest zabić ich albo zlecić komuś zabicie. Jako człowiek z natury leniwy, skłaniam się ku tej drugiej metodzie. Ponadto w więzieniu nie można nosić eleganckich ubrań, a po zgilotynowaniu za morderstwo kołnierzyk nigdy nie układa się dobrze, tylko zsuwa na jedno lub drugie ramię. Dlatego albo wynajmę kogoś do tego zadania, albo dopilnuję, żeby zatrudniono go na nędznej posadzie w dalekiej kolonii. Myślałem o wyspie Reunion na Oceanie Indyjskim. Ta kropka na globusie ma tylko jedną wadę: jest tak duża, że drogi Henry mógłby nie zobaczyć naraz całego obwodu swojej wyspy. Chcę, żeby bez chwili przerwy czuł się jak w więzieniu. To chyba nieżyczliwe myśli.
Nieżyczliwe? Calvin roześmiał się z zachwytem i w zamian uraczył Honore opowieściami o własnym okropnym bracie.
— No cóż — podsumował Honore. — Oczywiście, musisz go zniszczyć. Co robisz w Paryżu, kiedy czeka cię tak wielkie dzieło?
— Uczę się od Napoleona, jak rządzić ludźmi. Kiedy brat zbuduje Kryształowe Miasto, ja mu je odbiorę.
— Odbierzesz? To nędzny cel. Co ci przyjdzie z odebrania mu miasta?
— To, że on je zbudował, albo zbuduje, a potem będzie patrzył, jak władam wszystkim.
— Myślisz tak, ponieważ z natury jesteś paskudny, Calvinie, i nie rozumiesz miłych ludzi. Dla ciebie ostatecznym celem jest władza; dlatego niczego nie budujesz, raczej starasz się opanować to, co już istnieje. Twój brat za to jest z natury Stwórcą, jak to nazwałeś; dlatego nie dba o to, kto rządzi, tylko o to, co istnieje. Jeśli więc odbierzesz mu władzę w Kryształowym Mieście, kiedy już je zbuduje, nie osiągniesz niczego, gdyż on wciąż będzie się cieszył samym jego istnieniem; nieważne, kto w nim rządzi. Nie. Nie masz innego wyjścia, niż pozwolić miastu rosnąć aż po szczyt, a potem zburzyć je, zmienić w taki stos gruzów, by nigdy już nie powstało na nowo.
Calvin był trochę zaniepokojony. Nie myślał o tym w taki sposób i wcale mu się to nie podobało.
— Żartujesz, Honore. Jestem pewien. Ty przecież tworzysz różne rzeczy… przynajmniej swoje powieści.
— A gdybyś mnie nienawidził, przecież nie zabierałbyś moich honorariów. Zresztą wierzyciele robią to od dawna. Nie, odebrałbyś mi same książki, ukradł prawa, a potem pozmieniał je, przeredagował, aż nie pozostałby żaden ślad prawdy i piękna, a co ważniejsze, mojego geniuszu. A potem wydawałbyś je dalej pod moim nazwiskiem, zawstydzając mnie każdym sprzedanym egzemplarzem. Ludzie by je czytali i mówili: „Co za głupiec ten Honore de Balzac”. Tak mógłbyś mnie zniszczyć.
— Nie jestem postacią z twojej powieści.
— Szkoda. Ten dialog na pewno byłby wtedy bardziej interesujący.
— Więc uważasz, że marnuję tu czas?
— Uważam, że wkrótce zaczniesz go marnować. Napoleon nie jest durniem. Nigdy nie dostarczy ci narzędzi tak potężnych, żebyś mógł mu zagrozić. Pora wyjechać.
— Jak mogę wyjechać, kiedy on chce, żeby nie dręczył go artretyzm? Nie dotarłbym nawet do granicy.
— Więc wylecz ten artretyzm, tak jak leczyłeś nieszczęsnych żebraków. Nawiasem mówiąc, było to okrutne i bardzo egoistyczne z twojej strony. Jak ci biedacy mają nakarmić swoje dzieci bez ropiejącej rany, która w przechodniu wzbudza litość i skłania do rzucenia paru sou? Ci z nas, którzy byli świadomi twojej jednoosobowej mesjanistycznej misji, musieli chodzić twoim śladem i obcinać ofiarom nogi, żeby mogli jakoś zarobić na życie.
— Jak mogliście! — Calvin był przerażony.
Honore wybuchnął śmiechem.
— Żartowałem, biedny, amerykański prostaczku, który wszystko bierze dosłownie.
— Nie potrafię wyleczyć artretyzmu — przyznał Calvin, wracając do tematu, który najbardziej go interesował: własnej przyszłości.
— Dlaczego nie?
— Próbowałem zrozumieć, co powoduje choroby. Rany są łatwe, zakażenia też. Choroby zajęły mi całe tygodnie. Wydaje się, że wywołują je drobniutkie stworzonka, tak małe, że nie widać ich pojedynczo, tylko en masse. Mogę je zniszczyć bez trudu i wyleczyć chorobę, a przynajmniej dać organizmowi szansę, żeby sam się wybronił. Ale nie wszystkie choroby są powodowane przez te małe bestie. Artretyzm całkiem mnie pokonał. Nie mam pojęcia, jaka jest jego przyczyna, a zatem nie potrafię go wyleczyć.
Honore pokręcił swoją wielką głową.
— Calvinie, masz wielki wrodzony talent, ale nie jesteś go godny. Kiedy mówię, że masz wyleczyć Napoleona, nie obchodzi mnie, czy usuniesz artretyzm. Nie artretyzm go dręczy, lecz ból powodowany artretyzmem. A ból likwidujesz przecież codziennie! Zlikwiduj go więc raz na zawsze, grzecznie podziękuj Napoleonowi za naukę i jak najszybciej wynieś się z Francji! Zakończ tę sprawę! Wracaj do dzieła swego życia. Coś ci powiem: zapłacę ci za rejs do Ameryki. Nie, więcej: popłynę z tobą, by studia nad tym prymitywnym, ale energicznym ludem dodać do mojej wielkiej skarbnicy wiedzy o ludzkości. Z twoim talentem i moim geniuszem… czy jest coś takiego, czego nie zdołamy osiągnąć?