Dzieci zniknęły gdzieś, tupiąc głośno po drewnianych podłogach. Przynajmniej jedno z nich wbiegło lub zbiegło po schodach — tylko dziecięce kroki mają tyle energii. Ale żaden odgłos nie zdradził Peggy, dokąd ma iść ani do jakiego celu dąży, przychodząc tutaj. Czy tu nie ma porządku? Czy jej obecność w niczym nie przeszkadza? Czy ktoś prócz dzieci w ogóle ją zauważył?
Miała ochotę wyjść, wrócić do powozu, ale kiedy się obejrzała, nie mogła sobie przypomnieć, którymi drzwiami weszła. Okna były zasłonięte, a w półmroku wszystkie drzwi wyglądały tak samo.
To było dziwne miejsce; wszędzie leżał materiał, zwinięty równo i ułożony na wszystkich meblach, jak gdyby ktoś kupił dosyć, by uszyć tysiąc sukni, ale krawcy i szwaczki mieli dopiero przybyć. Po chwili uświadomiła sobie, że wszystkie bele są jednym ciągłym pasem, spływającym ze szczytu każdego stosu pod spód następnego. Jak pas materiału może być taki długi? Po co ktoś miałby go tkać, zamiast pociąć i odesłać gdzieś, gdzie coś by z niego uszyli?
Rzeczywiście, dlaczego? Była głupia, że nie zrozumiała od razu. Przecież znała ten dom. Nie odwiedzała go osobiście, ale przed laty widziała przez płomień serca Alvina.
W tamtych czasach Alvin podróżował z Ta-Kumsawem. Czerwony wojownik wprowadził chłopca do swej legendy i ci, którzy teraz opowiadali o Alvinie Smisie, zabójcy Odszukiwacza, albo Alvinie Smisie i złotym pługu, kiedyś — nie wiedząc o tym — powtarzali historie o złym „Małym Renegado”, białym chłopcu, który wszędzie towarzyszył Ta-Kumsawowi, przez cały rok przed jego końcową klęską pod Fortem Detroit. W tej postaci przybył tu Alvin, przeszedł tym korytarzem, tak, tutaj skręcił w prawo, śledząc pas tkaniny aż do najstarszej części domu, początkowej chaty, w skośne promienie światła, które zdawały się nie mieć żadnego źródła, jak gdyby przesączały się tylko między belkami. A tutaj, jeśli otworzę te drzwi, znajdę kobietę przy krośnie. To pokój do tkania.
Ciocia Becca. Oczywiście, znała to imię. Becca, tkaczka, która trzymała w dłoni nici wszystkich żywotów w krainach białego człowieka Ameryki Północnej.
Kobieta przy krośnie podniosła głowę.
— Nie zapraszałam cię tutaj — oznajmiła cicho.
— Ani ja nie planowałam wizyty — odparła Peggy. — Prawdę rzekłszy, zapomniałam o tobie. Wypadłaś mi z pamięci.
— Powinnam wypadać z pamięci. Wszyscy o mnie zapominają.
— Z wyjątkiem jednej czy dwóch osób, prawda?
— Mój mąż mnie pamięta.
— Ta-Kumsaw? Więc on żyje?
— Mój mąż ma na imię Isaac — prychnęła Becca.
Tak brzmiało białe imię Ta-Kumsawa.
— Nie sprzeczaj się ze mną — poprosiła Peggy. — Ktoś mnie tu wezwał. Jeśli nie ty, to kto?
— Moja nieutalentowana siostra. Ta, która zrywa nici, kiedy tylko dotknie krosna.
Ciocia Becca… Tak nazwały ją dzieci.
— Czy twoja siostra jest matką tych dzieci, które spotkałam?
— Okrutnego chłopca, który dla zabawy zabija wiewiórki? Jego brutalnych sióstr? Myślę o nich jako o czterech jeźdźcach apokalipsy. Chłopak to wojna. Siostry jeszcze nie rozdzieliły między siebie innych sił zniszczenia.
— Mam nadzieję, że to tylko metafora.
— Mam nadzieję, że nie. Metafory potrafią zawrzeć najwięcej prawdy w najmniejszej przestrzeni.
— Dlaczego uważasz, że sprowadziła mnie twoja siostra? Przy drzwiach nawet mnie nie poznała.
— Jesteś sędzią — wyjaśniła Becca. — Znalazłam w krośnie fioletową nić sprawiedliwości i to byłaś ty. Nie prosiłam cię tutaj, ale wiedziałam, że przybędziesz, bo chce tego moja siostra.
— Dlaczego? Wcale nie jestem sędzią. Sama jestem winna.
— Widzisz? Twój osąd obejmuje wszystkich. Nawet tych, co są dla ciebie niewidzialni.
— Niewidzialni? — spytała Peggy, ale od razu wiedziała, o czym mówi Becca.
— Twoja wizja, wizja żagwi, jak to dość oryginalnie określasz… Widzisz, gdzie trafiają ludzie na wielu ścieżkach swego życia. Ale ja nie stoję na ścieżce czasu. Moja siostra również. Nigdzie nas nie ma, ani w twoich proroctwach, ani we wspomnieniach tych, którzy nas znali. Tylko w chwili obecnej jesteśmy tutaj.
— Przecież pamiętam twoje pierwsze słowo dostatecznie długo, żeby zrozumieć całe zdanie…
— Aha… Sędzia żąda precyzji mowy. Granice nie są tak wyraźne, Margaret Larner. Teraz pamiętasz doskonale; ale co będziesz pamiętać za tydzień? To, co o mnie zapomnisz, zapomnisz dokładnie; nie będziesz nawet pamiętać, że kiedyś wiedziałaś. Wtedy moje stwierdzenie stanie się prawdą, ale ty zapomnisz, że je wymówiłam.
— Chyba nie.
Becca uśmiechnęła się.
— Pokaż mi nić — poprosiła Peggy.
— Tego nie robimy.
— W czym może to zaszkodzić? Widziałam już wszystkie możliwe ścieżki swojego życia.
— Ale nie widziałaś, którą wybierzesz.
— A ty widziałaś?
— W tej chwili nie — odparła Becca. — Ale w chwili, co mieści w sobie wszystkie chwile, tak. Widziałam drogę twego życia. Lecz nie po to przyjechałaś. Nie żeby sprawdzić coś głupiego, na przykład czy wyjdziesz za tego chłopca, którym opiekowałaś się przez lata. Poślubisz go albo nie. Co mnie to obchodzi?
— Sama nie wiem — westchnęła Peggy. — Zastanawiam się, czy w ogóle istniejesz. Niczego nie zmieniasz, tylko widzisz. Tkasz, ale nie panujesz nad nićmi. Nie masz żadnego znaczenia.
— Ty tak twierdzisz — odparła Becca.
— Żyjesz jednak, czy może żyłaś. Kochałaś Ta-Kumsawa, czyli Isaaca. A więc miłość do jakiegoś chłopca, ślub z nim, nie zawsze wydawały ci się głupie.
— Ty tak twierdzisz.
— A może mówisz też o sobie? Może uważasz się za głupią, bo kochałaś i wyszłaś za mąż? Nie możesz udawać istoty nieludzkiej, skoro kochałaś i straciłaś mężczyznę.
— Straciłam? — zdziwiła się. — Widuję go codziennie.
— Przyjeżdża tutaj? Do Appalachee?
Becca zaśmiała się głośno.
— Nie, raczej nie.
— Ile nici zerwało się pod twoją ręką przy tym ruchu czółenka? — spytała Peggy.
— Zbyt wiele — odparła Becca. — Ale nie dosyć.
— Ty je zerwałaś? Czy po prostu zerwały się przypadkiem?
— Nić stała się cienka. Życie odeszło. Albo zostało przerwane. To nie nić przecina życie, to śmierć przecina nici.
— Więc tylko prowadzisz rejestry, tak? Tkanie niczego nie sprawia, jedynie wszystko zapisuje.
Becca uśmiechnęła się lekko.
— Bierne, bezużyteczne istoty… Tacy jesteśmy, ale musimy tkać.
Peggy nie uwierzyła jej, ale nie miała ochoty się spierać.
— Dlaczego mnie tu sprowadziłaś?
— Już ci mówiłam. To nie ja.
— Dlaczego ona mnie tu sprowadziła?
— Abyś osądziła.
— Co takiego mam osądzić?
Becca przerzuciła czółenko z prawej ręki do lewej. Płocha uderzyła, cofnęła się. Czółenko przemknęło z lewej do prawej i płocha uderzyła raz jeszcze, mocno dociskając wątek do krawędzi tkaniny.
To sen, myślała Peggy. I to niezbyt przyjemny. Dlaczego nigdy nie mogę się obudzić i wyrwać z jakiegoś głupiego snu?
— Osobiście uważam, że już wydałaś osąd — rzekła Becca. — To tylko moja siostra wierzy, że powinnaś dostać drugą szansę. Jest bardzo romantyczna. Uważa, że zasługujesz na trochę szczęścia. Ja uważam, że szczęście zjawia się przypadkiem, spada na kogoś ni stąd, ni zowąd, więc trudno tu mówić o zasługach.