Mieli już odjeżdżać, kiedy Mike zatrzymał konia obok Alvina. Zwierzę parskało gniewnie, gdyż Mike był ciężkim ładunkiem i marnym jeźdźcem.
— Ten plan powiódł się aż za dobrze. Miałem nadzieję, że wystraszę jakiegoś łobuza na śmierć!
Peggy pochyliła się do niego.
— Twoje życzenie może się spełnić. O milę stąd czeka dwóch ludzi, którzy zauważyli, że zajeżdża tu powóz doktora, i zastanawiali się, po co mu cztery luźne konie. Na razie tylko pilnują drogi, ale jeśli nawet nas nie zatrzymają, na pewno podniosą alarm. Wyruszy pościg i nie wymkniemy się po cichu.
— Nie zabijaj ich, Mike — poprosił Alvin.
— Jeśli tylko mnie nie zmuszą. Nie martw się, teraz już nie marnuję niepotrzebnie cudzego życia.
Podjechał do Armora i podał mu wodze.
— Poprowadź tę ślicznotkę. Przy takiej robocie wolę chodzić piechotą.
Zeskoczył z siodła i ruszył biegiem.
O ile można wnioskować z opowieści Mike'a Finka o tym wydarzeniu — pamiętając, że aby historia była prawdziwa, należy uwzględnić sporo przechwałek w liście jego wyczynów — dwaj sprytniejsi niż zwykle bandyci drzemali oparci plecami o ten sam pień drzewa. Nagle poczuli, jak ktoś niemal wyrywa im ręce ze stawów, ciągnie kawałek, łapie za kołnierze i stuka głowami o siebie tak mocno, że zobaczyli gwiazdy i krew popłynęła im z nosów.
— Macie szczęście, że obiecałem nie nadużywać przemocy — oświadczył Mike Fink. — Inaczej solidnie by was teraz bolało.
Ponieważ bolało ich już straszliwie, woleli nie myśleć, co ten nocny napastnik uważa za solidny ból. Dlatego posłusznie pozwolili sobie związać ręce tak, że prawa ręka jednego była przywiązana dwustopowym kawałkiem sznura do lewej ręki drugiego i odwrotnie. Potem Fink kazał im uklęknąć, podniósł ciężki kloc i ułożył na dwóch kawałkach sznura między nimi. Klocowi, któremu sam dał radę, oni nie mogli poradzić we dwójkę. Klęczeli tylko, jakby modlili się do drewna. Ręce mieli zbyt daleko rozsunięte, by choćby marzyć o uwolnieniu.
— Kiedy następnym razem przyjdzie wam ochota na złoto — powiedział Mike — kupcie sobie łopaty i zacznijcie go szukać, zamiast czekać nocą w zasadzce na niewinnego człowieka, żeby go obrabować i zabić.
— Nikogo byśmy nie obrabowali — zapewnił jeden z bandytów.
— Pewnie że nie. Bo każdy, kto chce skrzywdzić Alvina Smitha, musi najpierw przejść przeze mnie, a ze mnie lepszy jest mur niż okno. Zapamiętajcie to sobie.
Wrócił na drogę, zamachał do pozostałych i czekał, aż podjadą bliżej. Potem dosiadł konia. Po kilku minutach jechali już dalej siatką dróg pozwalającą całkowicie ominąć Wheelwright — a w nim elegancki powozik czekający przez cały dzień nad rzeką. Dopiero po południu przypłynął promem Horacy Guester, wsiadł do powoziku i ruszył na wielki targ, radość i dumę miasteczka. Wtedy złoczyńcy zrozumieli, że ich oszukano. Oczywiście, niektórzy pojechali szukać grupy Alvina, ale mieli prawie cały dzień spóźnienia, więc znaleźli tylko dwóch ludzi klęczących przy klocu drewna z tyłkami wypiętymi w górę.
Przez całą drogę do wybrzeża Calvin spodziewał się, że zaatakuje ich oddział napoleońskich żołnierzy, że kartacz rozbije powóz w drzazgi, że staną w płomieniach albo skończą w inny straszny sposób. Nie wiedział właściwie, dlaczego spodziewa się po Napoleonie niewdzięczności — może zwyczajnie się niepokoił. Miał dwadzieścia lat, a poznał już salony Londynu i Paryża, spędził długie godziny dyskutując w cztery oczy z najpotężniejszym człowiekiem na świecie, poznał wszystkie sekrety, jakie ów najpotężniejszy człowiek był skłonny zdradzić, mówił po francusku jeśli nie jak rodowity Francuz, to przynajmniej płynnie. A przez cały czas pozostał obojętny, chłodny, nie zmienił swych marzeń. Był Stwórcą, o wiele bardziej niż Alvin, który tkwił na pograniczu prymitywnego, zadufanego kraju, którego mieszkańców trudno właściwie jeszcze nazwać narodem. Kogo znał Alvin oprócz sobie podobnych wiejskich typków? A mimo to na samą myśl o powrocie do Ameryki Calvin odczuwał niewytłumaczalny lęk. Coś usiłowało go zatrzymać. Coś nie chciało, żeby tam dotarł.
— To nerwy — uznał Honore. — Spotkasz swojego brata. Wiesz już, że jest tylko prowincjonalnym błaznem, ale wciąż pozostaje twoją nemezis, miarą, którą mierzysz siebie. W dodatku jedziesz ze mną i stale jesteś świadom, że powinieneś zrobić na mnie wrażenie.
— A po co mam na tobie robić wrażenie, Honore?
— Ponieważ kiedyś, przyjacielu, umieszczę cię w powieści. Pamiętaj, że do mnie należy władza ostateczna. W pewnych granicach możesz decydować, co uczynisz ze swoim życiem. Ale ja zdecyduję, co inni o tobie pomyślą, i to nie tylko teraz, ale nawet po twojej śmierci.
— Jeśli wtedy ktoś będzie jeszcze czytał twoje książki.
— Nic nie rozumiesz, mój drogi głupku. Czy będą je czytać, czy nie, mój osąd nad twoim życiem zachowa wagę. Takie rzeczy zaczynają żyć po swojemu. Nikt nie pamięta później oryginalnych źródeł i nikt się nimi nie przejmuje.
— Chcesz powiedzieć, że ludzie zapamiętają tylko to, co o mnie napiszesz, a ciebie zapomną całkowicie?
Honore zachichotał.
— Nie wiem, co będzie z tobą, Calvinie, ale ja zamierzam przetrwać w ludzkiej pamięci. Z drugiej jednak strony co mnie obchodzi, czy mnie zapamiętają? Chyba nic. Żyłem bez miłości własnej matki; nie dbam o miłość obcych ludzi, którzy jeszcze się nie narodzili.
— Nie o to chodzi, czy cię zapamiętają — stwierdził Calvin. — Chodzi o to, czy zmienisz świat.
— Pierwsza zmiana, jakiej dokonam, to że muszą o mnie pamiętać! — Honore zawołał to tak głośno, że woźnica otworzył okienko i zapytał, czy czegoś od niego chcą.
— Szybciej — zażądał Honore. — Mniejszych wybojów. Aha, i kiedy konie sobie ulżą, mniej smrodu!
Woźnica burknął coś i zatrzasnął okienko.
— Nie zamierzasz zmieniać świata? — zdziwił się Calvin.
— Zmieniać? To marny projekt, zalatujący nędzną ambicją i pogardą dla samego siebie. Twój brat zamierza zbudować miasto. Ty chcesz je zburzyć na jego oczach. Ale ja mam wizję, Calvinie. Planuję stworzyć nowy świat, świat bardziej fascynujący, pochłaniający, czarodziejski, złożony, piękny i realny niż ten istniejący.
— Chcesz pokonać Boga?
— Za wiele czasu poświęcił na geologię i botanikę. Dla Niego Adam był jedynie dodatkiem: a przy okazji, zrobiłem już człowieka? Nie, ja nie popełnię tego błędu. Skupię się na ludziach, a naukę poutykam w różne szpary.
— Różnica polega na tym, że twoi ludzie będą uwięzieni w małych czarnych znaczkach na papierze.
— Moi ludzie będą bardziej realni niż te płytkie istoty stworzone przez Boga! Jak On, stworzę je na własny obraz i podobieństwo, tyle że wyższych. Moi zyskają bardziej wyrazistą rzeczywistość, więcej życia wewnętrznego, więcej związków z żywym światem wokół nich niż ci ubłoceni chłopi, wyrachowani dworzanie z pałacu, zarozumiali żołnierze czy hałaśliwi ludzie interesu, którzy obecnie rządzą w Paryżu.
— Może zamiast się martwić, że cesarz nas zatrzyma, powinienem się bać, że uderzy w nas grom?
Miał to być żart, ale Honore odpowiedział z powagą:
— Calvinie, jeśli Bóg chciałby porazić cię za coś gromem, to już byś nie żył. Nie udaję, że wiem, czy Bóg istnieje, ale powiem ci jedno: staruszek trzęsie się w tej chwili! Mówi groźnie, ale to tylko wspomnienia dawnej potęgi! Nie ma już władzy! Nie może nas zatrzymać! Pewno, mógłby wykreślić nas z testamentu, ale sami zdobędziemy fortunę. Niech stary odstąpi, bo nasz mknący powóz ochłapie go błotem!